wtorek, 1 października 2013

O tym jak mój mózg szaleje pod wpływem języka



         Kilka dni temu obudziłam się nagle w nocy i nie wiedziałam, gdzie jestem. Mój pokój nie ma okien, więc w nocy jest totalnie ciemno i nic nie widać. Co mnie nagle obudziło i dlaczego po czterech miesiącach spania w tym samym pokoju wyrwana ze snu w ciemności nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie się znajduję? Nie mam pojęcia. Punktem tej historii jest to, że w pierwszym uderzeniu świadomości zaczęłam pytać na głos „Co się stało? Co się stało?”… po hiszpańsku. Hiszpański włączył mi się automatycznie i bez zastanowienia jako pierwszy język. Rozmawiałam o tym z koleżanką (pozdrowienia : D) i bardzo trafnie to określiła – to jest ten język, który wyrywa się na powierzchnię. Znając kilka języków czuję jakby stanowiły one przenikające się warstwy. Oczywiście nie chcę, żeby się przenikały i mieszały, ale robią to nieuniknienie. A znam tylko cztery i nie mam pojęcia, jak ludzie radzą sobie z siedmioma czy więcej.
         Kiedy przyjechałam do Meksyku, przez jakiś miesiąc walczyłam z wtrącającym mi się natrętnie do hiszpańskiego fińskim. Najpierw fiński chciał dominować, potem zaczęłam mieszać jeden z drugim, np. odmieniając fiński czasownik na hiszpański sposób albo vice versa (tengan – ja mam, levato – odpoczywam; dzięki Bogu tylko w mojej głowie, na tyle byłam świadoma). Czasem dalej mi się to zdarza, choć nie wiem, jakim cudem, bo nastąpiła cudowna zamiana języków i teraz, kiedy chcę coś powiedzieć albo pomyśleć po fińsku, muszę się mocno skupić, żeby nie wyszedł mi hiszpański. Nawet kiedy wydaje mi się, że powiedziałam całe zdanie po fińsku, okazuje się, że wtrąciłam y zamiast ja albo jakieś inne drobne, bardzo często używane słówko. A to już natręt nad natrętami, joo na pewno nie wyszłoby mi naturalnie. Nie wspomnę o mękach przy próbie wygrzebania z pamięci trudniejszych słów, jak pióro albo odważny. Oczywiście nadal znam fiński, ale został on zepchnięty pod hiszpański i potrzebowałabym trochę praktyki, żeby go odświeżyć.
         Myślę, że ta walka wynika z tego, że mój mózg umiejscawia hiszpański i fiński w podobnym miejscu. Mieszkam za granicą, porozumiewam się na co dzień w obcym języku, więc mój mózg stwierdził, że zapewne jestem w Finlandii, jak to się wcześniej zdarzyło kilka razy na przestrzeni pięciu lat. Poza tym powiedzmy, że w hiszpańskim doszłam do podobnego poziomu jak w fińskim (tzn. jeśli chodzi o możliwości komunikacyjne, bo słownictwo w hiszpańskim mam dużo uboższe) i mój mózg oszalał, chce zlepić wszystko w jedną całość.
         Angielski ma się lepiej, bo znam go dużo dłużej niż fiński i bardziej się zadomowił. Hiszpański tak łatwo go z posad nie ruszy. Ale nadgryza, bo kiedy czasem zdarza mi się tu mówić po angielsku, to czuję hiszpański bulgoczący pod powierzchnią i zdarza mi się wepchnąć jakiś hiszpański wyraz, na szczęście zazwyczaj sobie to uświadamiam..
         Wydawałoby się, że mój język ojczysty jest nie do ruszenia i ma zagwarantowane miejsce na powierzchni, z której nic go nie wypchnie. Wypchnąć może nie wypchnie, przynajmniej nie po tak krótkim czasie, ale jak na skypie chciałam powiedzieć do mamy hola, a potem przytaknęłam, to poczułam się dziwnie… Czasem, jak mówię dużo po hiszpańsku, a potem mam przejść na polski, to czuję tuż pod powierzchnią ten pierwszy… Nasuwają mi się nawet nie tyle wyrazy, co konstrukcje, takie jak voy a…, estoy –ndo. Nie, nie mówię tak, ale powstaje to automatycznie w mojej głowie.
         Nigdy nie zdarzyło mi się być tyle czasu za granicą i mówić (właśnie mój mózg podpowiedział mi hablać) przez tyle czasu w obcym języku. A zostały jeszcze trzy miesiące, ciekawe, co osiągnę do tego czasu.
         I tak naprawdę wcale nie jest tak, że wymiatam po hiszpańsku. Owszem, mówię płynnie, szybko, rozmawiam i pracuję po hiszpańsku. Ale po przyswojeniu słownictwa niezbędnego do komunikacji zrobiłam się leniwa i już prawie nie uczę się nowych słówek. Przestało mi się chcieć je zapisywać, próbuję zrozumieć i zapamiętać ze słuchu, ale to w moim przypadku działa, jak usłyszę jakieś słowo ze dwadzieścia razy w dwudziestu różnych kontekstach, czyli średnio raz na miesiąc uda mi się nauczyć nowego. No i to koszmarne rozumienie ze słuchu. Czuję, jakbym miała jakąś blokadę w głowie, w każdym obcym języku. Mówię, co chcę. Piszę jeszcze więcej. Czytając rozumiem wszystko, chyba że nie znam kluczowych słówek albo są dziwne konstrukcje gramatyczne. A ze słuchu to czasem nie wychwytuję najprostszego zdania chociaż powtórzą mi je trzy razy… Oczywiście wszystko zależy od dnia, od warunków i od osoby. Są osoby, które rozumiem zazwyczaj w prawie 100%, są takie, które jak zrozumiem, to jestem z siebie dumna. Warunki niestety rzadko są sterylne – hałas ulicy, szum wentylatora, rozmowy innych, muzyka, krzyki dzieci. No i te dni, te dni chu*owego hiszpańskiego, fińskiego, angielskiego, baskijskiego czy whatever… Kto mówi w językach obcych, ten rozumie (piona). Ok, powiedzmy, że zazwyczaj jeden na jeden rozmawiam w miarę swobodnie. Ale już uczestniczenie w dyskusjach native’ów to inna gadka. Jeśli znam temat, jeśli opowiadają o czymś, co nam się przydarzyło, to super, czuję się jedną z nich. Jak zaczynają opowiadać jakieś historie, których nie znam, dyskutować na jakikolwiek temat, a już nie daj Boże żartować, to na początku walczę, walczę, ale potem się poddaję i coraz bardziej odsuwam na bok aż do całkowitego outsiderstwa i samotności. Nienawidzę jak tak co chwilę rechoczą, a ja mimo starań nie mogę zrozumieć, o co chodzi. Rozumienie żartów jest wg mnie najtrudniejsze, bo zazwyczaj opierają się na jakimś jednym słówku, którego akurat nie wyłapiesz. I chyba najbardziej boli, bo wszyscy dookoła się zaśmiewają, a ty czujesz się jak kosmita. Czujesz wręcz, jakby śmiali się z ciebie, chociaż wiesz, że to nieprawda. Ludzie pytają mnie tu czasem, czego najbardziej brakuje mi z Polski i myślą, że to rodzina, przyjaciele albo jedzenie. Ok, też. Ale nawet do głowy im nie przyjdzie, że najbardziej brakuje mi mojego języka. Swobodnych rozmów ze wszystkimi o wszystkim, bycia częścią dyskusji, śmiania się razem ze wszystkich żartów, bawienia się językiem. Cóż, na szczęście mój charakter i poczucie humoru są widoczne również w obcym języku i są osoby, które to doceniają. I tymi momentami się cieszę. Próbuję nie brać do siebie tych, w których czuję się samotna i wyobcowana w świecie języka, w którym się nie wychowałam. Ale jest ciężko po takim czasie, jestem już zmęczona.