poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Randomalne fakty i przemyślenia na temat Meksyku



                Nadal wszystko zrelaksowane i opóźnione o średnio 40 minut. Wczorajszy i dzisiejszy dzień przebiły wszystko (no, poza znajomym z innego posta, który zmienił miejsce spotkania i zapomniał mi o tym powiedzieć). Wczoraj wyjechaliśmy na imprezę o 21 i do ok. 1 w nocy zajęło nam ogarnięcie się, co i gdzie właściwie robimy tej nocy. Dzisiaj odwoziłyśmy z Victorią z Kolumbii wolontariusza na lotnisko taksówką po czym okazało się, że owa taksówka mogła nas zabrać NA lotnisko, ale nie może nas zabrać Z lotniska, bo nie jest federalna (?), tylko z miejsca dwa kilometry dalej, dokąd musiałyśmy maszerować w pełnym słońcu. Łącznie z czekaniem (nieodłączny element tutejszego życia, choć czasem nie wiadomo, na co/dlaczego czekasz), zastanawianiem się i rozmawianiem z policją, cała impreza trwała 3 godziny zamiast przewidywanej półtorej, przez co nie poszliśmy na planowany mecz AIESECu. Czasem mam ochotę potrząsnąć tym wszystkim i powiedzieć „Weź się ogarnij, Meksyku”, ale z drugiej strony sama się już taka trochę zrobiłam. Ma to swoje dobre strony, w Polsce za często byłam zestresowana, tutaj prawie nigdy. Złe strony są takie, że jak wrócę do Polski z takim nastawieniem, to wszyscy mnie znienawidzą.
                O Europie, nie oszukujmy się, nie wiedzą za wiele i to nawet ci z wyższą edukacją. Oczywiście są i tacy, którzy znają historię i geografię nie tylko Europy, ale nawet trochę Polski, bo są zainteresowani tematem, ale nie spotkałam wiele takich osób. Nawet jeśli ktoś odwiedził jeden czy dwa europejskie kraje, to niekoniecznie nie wie, gdzie leżą pozostałe. Nie chcę oceniać wszystkich przez pryzmat jednej osoby, więc napiszę, że mam w pracy koleżankę (z wykształceniem wyższym), która: a) oznajmiła mi, że przyjeżdża do nas wolontariuszka z Czechosłowacji, a na moją reakcję, że taki kraj nie istnieje, machnęła ręką i stwierdziła, że w Meksyku to wszystko jedno (rozmawiałam potem o tym z innymi Meksykanami i nie uznali jej ignorancji za normalną, więc mi ulżyło), b) wydaje jej się, że Europa jest trochę jak jeden wielki kraj – mamy ten sam system edukacji, te same zachowania i przyzwyczajenia: była w Anglii i we Włoszech, więc wie, jacy są Polacy i Finowie, c) zapytała mnie, co to jest „Helsinki”, d) stwierdziła, że fajnie byłoby pojechać do Korei Północnej (po czym opowiedziałam jej historię o złym Kim Dzong Unie i zmieniła zdanie). Ale chyba najbardziej rozwalił mnie panujący tu wśród niektórych stereotyp, że Europejczycy nie myją się codziennie, tylko np. 3 razy w tygodniu... Ktoś miał jakichś znajomych z Francji, którzy nie brali codziennego prysznica, no i poszła fama... Ja oczywiście rozumiem, że my jesteśmy europocentryczni i wydaje nam się, że wszyscy powinni mieć wiedzę o Europie w małym palcu, podczas gdy tu jest przecież Ameryka Łacińska i to ona jest w centrum uwagi. Ja też nie wiem prawie nic o Boliwii czy Ekwadorze, więc oni nie muszą o Polsce. Ale są dla mnie pewne skrajne, podkreślam, SKRAJNE, przypadki, które jak dla mnie przekraczają granice tej niewiedzy. Raz spotkałam się z tym, że ktoś mnie zapytał, czy Polska jest częścią Niemiec. Kiedy indziej zapytali mnie, czy w Polsce mówi się po polsku czy po niemiecku (nie wiem, co oni mają z tymi Niemcami, ale akurat o tym kraju wiedzą coś więcej i wydają się nim zainteresowani). Ktoś inny myślał, że mówimy po angielsku (te same osoby rozmawiając z Kolumbijką, po hiszpańsku oczywiście, zapytały się jej, po jakiemu mówi się w Kolumbii). Już się przyzwyczaiłam, że kiedy mówię, że jestem z Polski, to zazwyczaj muszę opowiadać o moim kraju wszystko, od podstaw, czasem zacząwszy nawet od tego, że jest w Europie. Ale wynika to z tego, że spotykam tu różnych ludzi, także niespecjalnie edukowanych. Wybaczam wszystko, serio...
                Ale inna rzecz po trzech miesiącach doprowadza mnie już do białej gorączki. Tydzień temu byliśmy w centrum handlowym, zgłodniałam i postanowiłam kupić coś do jedzenia, co nie jest tu dla mnie byle jakim wyczynem. Przeszłam wszystkie bary i resturacje, było ich ok. 15, z czego może w 4 miejscach miałam jakiś wegetariański wybór. Ale to przeżyję, akceptuję to i się przyzwyczaiłam. Natomiast jak podeszłam do jednego z miejsc i na moje pytanie, czy wszystkie tostadas są z mięsem, usłyszałam „nie, są z kurczakiem”, to myślałam, że szlag mnie trafi. To jest, kurde, zabawne przez pierwsze dwa tygodnie. Po trzech miesiącach tłumaczenia ZA KAŻDYM RAZEM (nie przesadzam), że kurczak to też mięso, że był zwierzęciem, miał oczy i biegał, masz dość, serdecznie dość. Ok, może to zalatywać ode mnie lekką hipokryzją, skoro jem ryby, ale do tego, że je traktuje się inaczej niż resztę mięsa albo raczej w ogóle nie jak mięso, już się przyzwyczaiłam. Ja jednak uważam ryby za mięso, dlatego wolę mówić, że jestem prawie wegetarianką. Co prawda dwa razy przestałam jeść ryby, ale to już inna historia. Ale KURCZAK???!!?? Tak, tak, tłumaczą mi, że tutaj za mięso uważa się mięso czerwone, a kurczak i ryby należą do białego. Nie zmienia to faktu, że są żywieniowymi ignorantami, w wielu kwestiach, niestety. Koleżanka z pracy (ta od Czechosłowacji), po jakichś dwóch miesiąch znajomości i, wydawało mi się, mniej więcej znajomości również moich zwyczajów żywieniowych, zapytała mnie, z zupełnie poważną miną: „Ale szynkę jesz, prawda?”. Myślałam, że żartuje, ale przyjrzałam się jej uważnie i to niestety było na serio. Powiedziała, że szynka to przecież co innego i że miała koleżanką wegetariankę, która jadła kurczaka i szynkę. Aha, chyba „wegetariankę”. Tutaj większość ludzi nie rozumie, czym jest wegetarianizm, a już o weganiźmie to prawie nikt nie słyszał. Znam tu jedną, słownie: jedną, wegetariankę, a o innym wegetarianinie słyszałam. W porównaniu z tym Polska wydaje się bezmięsnym rajem. Choć i tu zdarzają się na szczęście restauracje i sklepy wegetariańskie, mimo, jak mniemam, małego popytu. To, że Meksykanie przodują wśród innych krajów w otyłości i mają ogromny procent zachorowań na cukrzycę (szóste miejsce na świecie, zdaje się), mówi samo za siebie. To nie tylko kwestia jedzenia takich ilości mięsa, ale też przetworzonej żywności i cukru. Spożycie Coca-Coli też jest tutaj ogromne.
                W ogóle w niektórych kwestiach Meksyk wydaje mi się, no, nie 100 lat za Murzynami, ale 20 lat za Europą na pewno. Przeczytałam, że nadal legalnie buduje się tu z azbestu. Małe dzieci podróżują w samochodach na przednim siedzeniu na kolanach dorosłego. Kultura na drodze – ciągle trąbią, wyprzedzają jeden drugiego mijając się o kilkanaście centymetrów, nie przepuszczają pieszych na pasach, ba, możesz stać już na środku tych pasów, a oni przejadą ci przed nosem. Gdy znajomy z pracy przyniósł do pracy serek Philadelphia i okazało się, że jest on już przykryty niezłym pleśniowym dywanikiem, ów znajomy próbował wygrzebać jeszcze spod tego to, co rzekomo nadawało się do zjedzenia. Musiałam go uświadomić, że wszystko jest do wyrzucenia. W większości toalet uprasza się o niewrzucanie papieru toaletowego do sedesu, tylko do kosza na śmieci. Tak, tak, dobrze przeczytaliście, papieru toaletowego. Wynika to z kiepskiej kanalizacji. Myślałam, że takie rzeczy to tylko na Ukrainie i w życiu nie spodziewałabym się tego tutaj. (Nie)stety nie stosuję się do tych zasad, dzięki czemu ze dwa razy zdarzyło mi się zatkać kibel, ale jestem gotowa na takie poświęcenie ; P.
                Nie, nie skończy się na narzekaniu. Zazwyczaj najbardziej rzucają się nam w oczy rzeczy, które nas denerwują i to o nich jest najłatwiej pisać. Ale przecież i tak kocham ten kraj ; ).
                Ma wspaniałą bogatą kulturę. Mimo że jestem dumna z bycia Polką, to jednak przy meksykańskiej kulturze wypadamy trochę blado... Meksyk jest ogromny, każdy stan różni się od siebie, ma trochę inną kuchnię, inne specjały. Miejsc do zwiedzania jest od groma (jak tylko wyjedziesz z Monterrey, ekhm…): piramidy, tzw. pueblos mágicos, czyli magiczne miasteczka, zabytki koloniale, kościoły, muzea, przepiękna natura. Rękodzieło jest piękne i zachwyca kolorami. Wciąż żyje tu wiele ludów etnicznych kultywująch stare prekolumbijskie zwyczaje. Ja jestem zresztą urzeczona przez przekolumbijskie cywilizacje, mogłabym oglądać ich stare płaskorzeźby i wyroby rzemieślnicze godzinami. Jedzenie jest zazwyczaj bardzo dobre, kolorowe i aromatyczne (pomijając to mięso). No i ludzie, najważniejsi są ludzie!
Oni są w większości cudowni. Są bardziej otwarci, bardziej radośni i bardziej przystępni niż w Polsce. NIE NARZEKAJĄ. Witają cię z uśmiechem, czujesz, że chcą z tobą szczerze rozmawiać, nie krępują cię swoim towarzystwem, chce się z nimi być. Wiele osób mówiło mi już tutaj „Mi casa es tu casa” („Mój dom jest twoim domem”), w tym osoby, które ledwo znałam, i oni to mówią NA SERIO, nie tylko po to, żeby powiedzieć. I uwielbiam tutejsze imprezy. Wybaczcie mi, ale polskie się dla mnie nie umywają. Tutaj ŻADNA impreza, na której byłam, nie skończyła się pokazywaniem sobie głupich filmików na youtubie. I nie potrafię sobie wyobrazić, że któraś mogłaby się tak skończyć. Ludzie przychodzą, żeby ze sobą pogadać, pośmiać się, powygłupiać, potańczyć i naprawdę robią to przez cały wieczór, a jak zaczynają opadać z sił, to po prostu jadą do domu. Jak przychodzą, to z każdym z osobna się witają, jak odchodzą, to z każdym się żegnają, całusem w policzek (tutaj to norma, jak wrócę do Polski, to będę się musiała pilnować, żeby tego z każdym nie robić) i uściskiem. Nie czujesz od nikogo dystansu. I jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się schlał na umór, upił na tzw. smutno albo zaliczył zgona. Niby twierdzą, że dużo piją, ale nie widzieli polskiego obalania wódki... I bardzo mnie to cieszy, i wcale za tym nie tęsknię. W Polsce kiedy na imprezie się zmęczysz i siądziesz w kącie, ktoś przyjdzie, zapyta, czy wszystko ok i sobie pójdzie. Tutaj siądą koło ciebie i zaczną rozmawiać, zawołają cię, żebyś przyszedł i dołączył do rozmowy albo wyciągną do tańczenia. I to naprawdę WYCIĄGNĄ, za ręce, nie uznając żadnego sprzeciwu. Wszyscy dbają o to, żebyś dobrze się bawił i nie był sam. W poprzednią sobotę poszłam na imprezę po trzech godzinach w pubie spędzonych na oglądaniu meczu i tańczeniu, byłam już zmęczona i zastanawiałam się, jak przetrwać kolejne parę godzin, ale okazało się, że bawiłam się najlepiej z całych trzech miesięcy, które tu spędziłam. Było po prostu nieziemsko, pogadałam sobie, wytańczyłam się tak, że przez dwa kolejne dni bolały mnie plecy (starość nie radość), a na koniec jeszcze mogłam sobie zaśpiewać na karaoke : ). Nie wiem, czy zagranicznych praktykantów traktują tu z jakąś większą atencją (;)), ale ja czuję się, jakby wszyscy o mnie dbali, wszyscy mnie lubili i nie czuję obaw, czy mogę do kogoś podejść i pogadać. Wczoraj trochę ni stąd ni zowąd wylądowałam na jakiejś studenckiej imprezie i nie miałam jak wrócić do domu, ale dwóch znajomych, których znałam od niedawna i pobieżnie, zaproponowało, że mogę przenocować u nich. Spali w jednym pokoju, a ja dostałam własne łóżko i świeżą pościel. Ok, oni akurat są Kolumbijczykami, ale wśród Meksykanów to też normalne. Tu jest jakby nieważne, jak długo kogoś znasz. Od razu jest tak, jakbyś znał go od dawna, bez dystansu.
Dzisiaj na lotnisku odwożąc Patricka z Kanady na samolot poznałyśmy z Victorią nie dość, że jego dziewczynę Meksykankę, to i całą jej rodzinę, która zaczęła z nami rozmawiać, wypytywać o wszystko po czym wymieniłam się z jej bratem facebookiem, żeby przesłał mi wspólne zdjęcia z Patrickiem z lotniska. Stwierdziłyśmy z Victorią, że byli tylko o krok od powiedzenia „Mi casa es tu casa” ;P. Są powody, by wracać, ale jest wystarczająca ilość powodów do tego, żeby jeszcze zostać...

środa, 7 sierpnia 2013

Chiapas - czas z tym skończyć (cz.4 i ostatnia)


Dzień 5

                Obudziłam się sama. Postanowiłam, że wykorzystam ten dzień najlepiej, jak mogę. Był to ostatni dzień MOJEJ podróży, należał do mnie i musiał być dobry.
                Samej jakoś łatwiej było szybko się ogarnąć, zjeść śniadanie i wyjść z hostelu o przyzwoitej godzinie. Postanowiłam pojechać do wioski San Juan Chamula, po powrocie pozwiedzać jeszcze trochę San Cristóbal, coś zjeść i iść na autobus do Villahermosa o 18:00. Zapytałam w hostelu, czy mogliby przechować przez ten czas mój plecak, żebym nie musiała z nim chodzić cały dzień i oczywiście się zgodzili, za darmochę. Pracują tam fajni, wyluzowani ludzie, m.in. obcokrajowcy, ma swój klimat, ogródek, ławeczki, ognisko każdego wieczora, biblioteczkę, filmy. Śniadania mi średnio smakowały (wszystko na słodko), ale i tak polecam, nazywa się Rossco Backpackers. 



                Za pomocą mapy i pytania się kilka razy o drogę, dotarłam do miejsca, skąd odjeżdżały colectivos do San Juan Chamula. Tylko 12 peso (3,5 zł) w jedną stronę, a do tego niezapomniane doświadczenie. Jechałam po krętej, wznoszącej się drodze z tubylcami, m.in. kobietami w tradycyjnych kolorowych strojach, z włosami zaplecionych w warkocze i niosącymi dzieci w tobołkach na plecach lub przed sobą.
                Po ok. 20 minutach bus wysadził nas na rynku San Juan Chamula. Najpierw skierowałam swoje kroki w stronę kościoła, który miał być główną atrakcją. Oj i był. Był zdecydowanie rzeczą, która najbardziej zaskoczyła mnie w całym Chiapas i zrobiła na mnie największe wrażenie. Przekroczyłam próg kościoła spodziewając się typowego wnętrza, ławek, złoconych obrazów i takich tam. O, nie. Nie było żadnych ławek. Podłoga całego kościoła była obficie pokryta sosnowymi igłami. Tu i ówdzie na ziemi siedziały grupki miejscowej ludności paląc przed sobą świece (przytwierdzone woskiem do podłogi) i modląc się w swoim języku, tzotzil. Wszyscy mieli ze sobą napoje, głównie coca-colę. Później dowiedziałam się, że chodzi chyba o oczyszczanie się w czasie rytuału. Kilka kobiet miało też ze sobą martwe kury. Przechadzałam się między tym wszystkim z szeroko otwartymi ustami przez dobrych kilka minut. W powietrzu unosił się zapach kadzideł, a wszystko było jakieś nadprzyrodzone i dzikie. W życiu czegoś takiego nie widziałam i w życiu nie potrafiłabym sobie nawet tego wyobrazić. Kościół chrześcijański połączony w najlepsze z pogańskimi rytuałami, które przetrwały konkwistę. Niestety nie mam zdjęć, bo we wnętrzu nie można ich było robić. 



                Po wyjściu z kościoła bez większych problemów udało mi się kupić wegetariański obiad za zawrotną cenę 40 peso (11 zł, szkoda, że w samym San Cristóbal nie ma takich cen ;P). Najadłam się totalnie, a jalapeños i sos habanero wcale mnie bardzo nie piekły! Nie wiem, w czym tkwi tajemnica, chyba były jakąś słabszą wersją, bo potem jadłam inne i nie, wcale się nie przyzwyczaiłam. Następnie udałam się na poszukiwania cmentarza opisanego w moim przewodniku. Szłam ulicą z dwóch stron zastawioną stoiskami z pamiątkami, więc oczywiście zanim znalazłam ten cmentarz, miałam już figurki zwierząt, kolejne bransoletki do kolekcji, długopis, torebkę, breloczek i nawet nie pamiętam co. No bo wszystko takie tanie! Ok, poza torebką, ale była śliczna i, jak to mówią, powiedziała do mnie „mamo”. Tu i ówdzie, zwłaszcza na rynku przed kościołem, kręciły się dzieci czekające na turystów i sprzedające różne tanie pamiątki. Gdy się odmawiało, najczęściej mówiły, że są głodne. Albo w ogóle nic nie sprzedawały, tylko za tobą chodziły i chciały jedno peso. No bo jak jestem biała, to przecież z Hameryki i sypię dolarami... Smutne to było, ale trochę mi przeszło, jak kupowałam pocztówki i chłopiec stojący obok, NIE SPRZEDAJĄCY tych pocztówek, powiedział „Za kartki 30 peso i 5 peso napiwku dla mnie”. Zapytałam, dlaczego niby dla niego, na co odparł zawadiacko „Głodny jestem!”. Yy, jasne. 
Piękne jest to, co przykrywa tortille, ale niestety nie udało mi się niczego podobnego w takim rozmiarze znaleźć na straganach.



                Dotarłam w końcu do starego cmentarza, na którym groby miały krzyże w trzech kolorach: białym, niebieskim i czarnym. Mój niezastąpiony przewodnik wyjaśnił, że krzyże białe były dla dzieci, czarne dla tych, którzy umarli staro, a niebieskie dla całej reszty. Pozwiedzałam też stary, opuszczony kościół przy cmentarzu. 








                No i to w sumie tyle, co było do zobaczenia w San Juan Chamula, ale na pewno warto zobaczyć na własne oczy ten szalony kościół z martwymi kurami i przekonać się, jak żyją potomkowie Majów na prowincji. 




Później wracałam z tą parą busem.


Jak zrobić dwa błędy ortograficzne w czterech słowach ;)


                Po powrocie do San Cristobal miałam jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam odwiedzić muzeum majańskiej medycyny. Niestety żadna z map, które miałam już tam nie sięgała, więc ledwo je znalazłam, po drodze się zgubiwszy, bo jedna z zapytanych osób wskazała mi przeciwny kierunek. W rezultacie nie zostało mi wiele czasu na zwiedzanie, ale muzeum na szczęście nie jest duże. No i szału też nie robi, chociaż dowiedziałam się trochę o majańskich rytuałach, m.in. o tym, jak wygląda poród, co możecie podziwiać na zdjęciu poniżej. Łożysko zakopują pod podłogą. Ale jak ktoś nie jest zainteresowany tematem i nie ma za dużo czasu w San Cristóbal, to nie ma co sobie zawracać głowy. Ciekawsze jest pewnie polecane Na Bolom (i bliżej centrum, a nie na jakimś zadupiu, gdzie już trochę miałam strach iść), ale tam niestety nie dotarłam. 
Droga do muzeum, już zwątpiłam, gdzie jestem. Co to, k****, Dziki Zachód?


A to jest poród, proszę państwa. Z przodu małżonek, z tyłu partera, czyli znachorka opiekująca się kobietami.

Wyrób świec.

Toalety podpisane w tzotzil zdaje się.

"Nie pij Coca-Coli". Plakat wydaje się dość stary, ale kampania raczej nie przyniosła wielkiego skutku, bo spożycie Coca-Coli jest tu nadal ogromne, tak jak ilość zachorowań na cukrzycę...

Słów kilka o modyfikowanej genetycznie kukurydzy. A ilość spożycia kukurydzy również jest tu OGROMNA (wystarczy, że tortille są robione z mąki kukurydzianej).
                Gdy byłam w muzeum, lunął deszcz (wiwat pora deszczowa), więc wzięłam taksówkę do hostelu, zabrałam swój plecak i pomaszerowałam do centrum coś zjeść. Postanowiłam sprawdzić polecany mi wcześniej Bar Revolución (ma klimat), gdzie zamówiłam wielką i pyszną kanapkę na wynos i udałam się na dworzec autobusowy po drodze robiąc ostatnie zdjęcia. Ech, miałam nadzieję, że starczy mi jeszcze czasu na spokojny spacer po mieście, ale przez Museo Medicina Maya się nie udało, więc trzeba było szybko powiedzieć „Adiós, San Cristóbal, mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy...”. 


                Najpierw pojechałam do Tuxtla Gutierrez, gdzie miałam przesiadkę do Villahermosa. Kierowca drugiego busa, gdy tylko mnie zobaczył, cały się rozpromienił, rozweselił i zapytał, jak mam na imię. Ech. Potem na szczęście dał mi spokój.
                Po kilku godzinach dotarłam do Villahermosa, gdzie odebrał mnie Julio i zabrał do siebie do domu. Tam odbywała się akurat posiadówa z udziałem jego ojca i jakichś znajomych. Powiedzieli, że ich dom jest moim domem, a kobieta w ich domu jest dla nich święta :).  Wyrażenie „Mi casa es tu casa”, to coś, co można usłyszeć w Meksyku bardzo często, nawet od dopiero poznanych osób ;). Nawet miałam ochotę posiedzieć i pogadać, podzielić się wrażeniami z podróży, ale było już strasznie późno, a ja musiałam bardzo wcześnie wstać na samolot. Poszłam więc spać, a rano bez najmniejszych chęci odleciałam z powrotem do Monterrey.



wtorek, 6 sierpnia 2013

Dlaczego kocham i muszę podróżować



         W mojej rodzinie uchodzę za globtrotera, wśród niektórych znajomych również. Ja się aż tak nie czuję, bo z drugiej strony mam wielu znajomych, którzy podróżują dużo więcej i częściej niż ja, zwiedzili o wiele więcej miejsc i przy nich zdecydowanie wypadam blado. No ale powiedzmy, że na pewno podróżuję więcej i dalej niż przeciętna osoba. Poza tym miałam to szczęście, że moje zagraniczne podróże to głównie nie wyjazdy na kilka dni, tydzień czy dwa, spanie w ho(s)telu, zaliczanie zabytków i prowadzenie przypadkowych rozmów z tubylcami, tylko mieszkanie i studiowanie czy pracowanie w danym kraju. A to jest zupełnie, zupełnie inna jakość. Bo taki wyjazd to najczęściej jak zaczęcie nowego życia, zwłaszcza jeśli wyjeżdża się samemu. Przeczytałam ostatnio zdanie, które zresztą znałam już wcześniej i które jest trochę przesadzone, ale ma w sobie prawdę: „Świat jest jak książka, a ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę”. Oczywiście nie chce umniejszać doświadczeń tych, którzy tyle nie jeżdżą po świecie, bo np. nie mają możliwości, ale ja dzięki zmienianiu miejsc w kraju i za granicą czuję się trochę, jakbym przeżyła kilka żyć albo przynajmniej kilka odrębnych rozdziałów. Moje życie katowickie, moje życie tomaszowskie, moje życie poznańskie, moje życie fińskie (również w kilku rozdziałach), moje życie krakowskie i wreszcie moje życie meksykańskie. Zmienia się wszystko: otoczenie, język, ludzie, klimat, jedzenie. Z jedną niezmienną stałą, którą jesteś ty i twoja świadomość. W tym wszystkim z całą pewnością posiadasz tylko siebie.
         Są ludzie, którzy nie rozumieją takiego podróżowania i ciągłego zmieniania miejsc, ale chyba tylko dlatego, że sami tego nie doświadczyli. Czy tym da się nie zarazić, gdy już się zacznie? I tu naprawdę nie chodzi tylko o zwiedzanie zabytków, poznawanie obcokrajowców i próbowanie egzotycznych potraw. To jest wspaniałe, ale to tylko powierzchnia tego wszystkiego, co doświadczasz decydując się na życie w obcym kraju.
         Gdy żyjesz i pracujesz/studiujesz za granicą już nie muskasz tylko powierzchni, ale po prostu wsiąkasz w dany kraj. Codziennie rano i po południu jeździsz ze wszystkimi metrem czy autobusem, codziennie patrzysz na ich zmęczone twarze i twoja też jest często tak samo zmęczona, jesz w miejscach, w których oni jedzą, jakichś zwykłych barach, a nie tylko lepszych restauracjach, robisz codzienne zakupy w supermarkecie, poznajesz więc wszystkie produkty, jakie są na półkach. Już nie jesteś turystą, żyjesz życiem normalnego mieszkańca danego miejsca. Jesteś jego mieszkańcem. I przede wszystkim spędzasz czas z jego innym mieszkańcami. To już nie są przypadkowe, powierzchowne, zabawne rozmowy pt. „Co ci się podoba w naszym kraju?” czy „Naucz mnie czegoś po polsku”, to rozmowy o wszystkim i o niczym, wspólne milczenie, nudzenie się, planowanie, wyjaśnianie nieporozumień, wymiana poglądów, argumentowanie. Dopiero wtedy naprawdę ich poznajesz. I zauważasz, że ludzie na całym świecie są do siebie cudownie podobni.
         Najbardziej wierzchnia warstwa to poznanie kraju. Kolejna, głębsza, to poznawanie ludzi. Dochodzi jeszcze poznawanie języka, które też jest cudownym doświadczeniem, gdy wreszcie docierasz do momentu, w którym odkrywasz, ile się nauczyłeś i że nareszcie MÓWISZ i ROZUMIESZ. Ale najważniejsza warstwa i taka, do której możesz dojść dopiero po jakimś czasie, to poznawanie siebie. Na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli to twój pierwszy taki wyjazd i mieszkanie bez rodziny, to na pewno przekonasz się, jak jesteś silny, jak potrafisz sobie poradzić i na pewno będzie to więcej niż sobie wyobrażasz. Z każdym kolejnym wyjazdem też zresztą będziesz się przekonywać o tym samym, z tymże będziesz mieć już więcej pewności siebie i odwagi. Choć myślę, że zawsze przed podróżą przychodzi jakiś strach i niepewność. Poza tym poznasz ludzi, których normalnie byś nie spotkał i którzy mogą postawić cię w sytuacjach, w których jeszcze nie byłeś, a jeszcze częściej już byłeś, ale wciąż nie umiesz sobie w nich poradzić. Ludzie z innych kultur mogą też widzieć w tobie cechy, których nikt wcześniej nie widział lub ci o nich nie mówił. A co jest dla mnie najważniejsze?
         Mniej lub bardziej często pewnie prawie każdy myśli sobie, jak dobrze byłoby rzucić to wszystko, wyjechać i zacząć gdzie indziej od początku. Że wtedy wszystko byłoby inaczej, że zmieniłoby się całe życie i on sam, narodziłby się na nowo. I kiedy to zrobisz, faktycznie jest inaczej, przez jakiś miesiąc, może krócej, może dłużej. Wszystko jest nowe, wszystkiego chcesz doświadczać, czujesz pełnię, a jednocześnie niedosyt i nie masz czasu na myślenie, bo tyle jest do zrobienia i do powiedzenia. Ale w końcu przychodzi moment, w którym wszystko się uspokaja, stabilizuje, traci tempo i staje się… takim życiem, jakie miałeś wcześniej. Z tymi samymi schematami. A w tobie powracają te same uczucia. Wszystko przed czym miałeś uciec, co myślałeś, że zostawiłeś za sobą. Możesz wtedy zostawić wszystko i wyjechać kolejny raz. I kolejny. I kolejny. Ale jakkolwiek nie zmienisz swojego otoczenia, ty zawsze będziesz ten sam. To, co najbardziej chcesz zostawić, zawsze będzie za tobą podążało, bo jest w tobie. I w końcu będziesz musiał to sobie uświadomić i skonfrontować się z tym, wewnątrz siebie, nie przez zmianę miejsca.
         To nie znaczy, że nie warto podróżować. Tym bardziej warto, bo być może dopiero w ten sposób poznasz siebie i to, czego potrzebujesz. Gdybyś nigdy nie wyjechał, wciąż mógłbyś myśleć, że musisz zmienić miejsce, nie siebie.
         Ja nie chcę żyć inaczej niż podróżując, bo tylko wtedy naprawdę czuję, że żyję. Jakikolwiek dłuższy pobyt w jednym miejscu wprowadza mnie w stagnację. Najbardziej, najbardziej lubię, gdy już przejdę przez cały reisefieber, wszystko dopnę na ostatni guzik, wsiadam wreszcie do autobusu/pociągu/samolotu, wsadzam bagaż gdzie trzeba, siadam w fotelu, pojazd rusza, a ja patrząc na uciekającą mi przed oczami drogę myślę o wszystkim tym, co za mną, o wszystkim tym, co przede mną i czuję się wolna.