W
poprzednim poście o stereotypach na temat Meksyku zapomniałam zupełnie
uwzględnić drugi z najważniejszych obok tego o niebezpieczeństwie: w Meksyku
jest zawsze i wszędzie gorąco. Nie mogłabym tak tego zostawić, bo nie spałabym
po nocach, więc post ten poświęcę tak uwielbianemu przez nas wszystkich
tematowi pogody.
Jako wstęp do
rozwinięcia zagadnienia pozwolę sobie wrzucić te kilka zdjęć:
Po
pierwsze należy sobie uświadomić, że Meksyk jest DUŻY, ponadto ma zróżnicowaną
powierzchnię i różne strefy klimatyczne. Na położonych na południu terenach
tropikalnych takich jak Półwysep Jukatan lub stan Tabasco czy Chiapas
faktycznie przez cały rok jest generalnie ciepło, czyli w lecie gorąco, a w
zimie dwadzieścia parę stopni, a do tego wilgotno, więc dosyć ciężko się
oddycha i trzeba się do tego przyzwyczaić. Jak tylko tam wylądowałam, to miałam
wrażenie, jakby przed chwilą padał deszcz, a teraz pod wpływem słońca to
wszystko parowało… Nie, tam tak po prostu jest, cały czas. Jednak i na tych
terenach, jak i w pozostałych częściach Meksyku są obszary, które znajdują się
wysoko, ponad 1000 czy ponad 2000
m n.p.m. i tam oczywiście nie jest tak gorąco. I nie są
to wcale jedynie jakieś góralskie wioski, ponieważ samo Mexico City jest
położone na wysokości 2240 m
n.p.m. i tam temperatura w lecie jest dla mnie idealna, ok. 25 stopni w ciągu
dnia. Poza tym Meksyk ma też tereny o klimacie pustynnym i na takowym, czyli w
Monterrey w stanie Nuevo León, miałam okazję mieszkać przez większość czasu. A
klimat pustynny charakteryzuje się m.in. bardzo dużymi amplitudami temperatury
powietrza…
Od
kiedy przyjechałam do Monterrey, słyszałam wiele razy, że pogoda jest tam
szalona, nigdy nie wiesz, kiedy i jak się zmieni i że można doświadczyć
czterech pór roku w jeden dzień. Stwierdziłam wtedy, że pewnie trochę przesadzają, a
poza tym to nic takiego, przecież w Polsce też mamy kwiecień plecień, w marcu
jak w garncu itd., a poza tym spędziłam trochę czasu w Anglii, gdzie bezchmurne
niebo potrafiło w ciągu niecałej godziny zmienić się w kłębowisko czarnych
chmur i lunąć jak z przysłowiowego cebra. Poza tym prawie pięć pierwszych
miesięcy mojego pobytu było nieprzerwanym upałem, upałem i skwarem, który w
nocy był trochę lżejszy tylko dlatego, że nie było prażącego pod kątem prawie
90 stopni słońca. Zastanawiałam się, po co brałam z Polski te kilka swetrów,
które miałam na siebie narzucać wieczorami, skoro okazało się, że i w środku
nocy w szortach i koszulce na ramiączkach dalej jest mi za gorąco. Choć zdaje
się, że i tak miałam szczęście, bo temperatura w tym czasie oscylowała wokół
36-38 stopni i nigdy nie osiągnęła kultowych 45, którym oddaje hołd ta piosenka, która jest zresztą tak popularna, że wydaje się nieoficjalnym hymnem
Monterrey ;). Ale gorące oblicze pustyni trwało do czasu. Najdłuższe (od maja
do października, hello???) i najbardziej gorące lato mojego życia zaczęło w końcu
chylić się ku końcowi i wtedy przekonałam się, że wszystkie wypowiedzi na temat
szalonego klimatu Monterrey nie miały nic, ale to nic z przesady. Czegoś
takiego jeszcze nie widziałam. Najpierw gdzieś w październiku zrobiło się trochę
chłodniej, czyli ok. 25 stopni i poczułam się jak w raju. Ale sielanka potrwała
ze dwa tygodnie i nagle ni stąd ni zowąd sieknęło jakimiś 13 stopniami. Tak z
dnia na dzień, nie że sobie spadało stopień po stopniu przez tydzień,
zapomnijcie, to nie tam. Niby jestem z zimniejszych rejonów, przyzwyczajona do
temperatur minusowych, powinnam być też zahartowana przez utrzymujące się
tygodniami -30 w Finlandii. Ale przysięgam, że lepiej znosiłam -30 w Finlandii
niż +10 w Meksyku. Po pierwsze dlatego, że to przyszło tak nagle, w zasadzie
nie było czasu przejściowego nie licząc tych dwóch tygodni, ale spadek z 25 do
13 to też szok. Po drugie oczywiście nie miałam za bardzo odpowiednich ciuchów,
bo przy pierwotnym założeniu miałam tam zostać właśnie do października. Ubierałam
więc na siebie naraz połowę zawartości mojej szafy. Wcześniej miałam dosyć
noszenia na okrągło trzech par szortów, wkrótce miałam mieć dosyć noszenia
ciągle tej samej pary dżinsów i tych samych dwóch bluz. NARAZ, oczywiście, plus
cienka kurtka. Ale najważniejszym czynnikiem jest po trzecie. Mogłabym jeszcze
znieść to, że na dworze jest tak zimno, gdybym miała perspektywę, że gdy tylko
znajdę się we wnętrzu, to się zagrzeję. NIE MA TAKIEJ OPCJI. We wnętrzu jest
niewiele cieplej niż na dworze. Bo o ile Meksyk jest w miarę przystosowany do
upałów, tj. wentylatory pod sufitem, wentylatory stojące, a jak masz szczęście
to klimatyzacja, to do zimna nie jest przystosowany w ogóle, w ogóle, ale to w
ogóle. I z tego, co słyszałam jest tak w całej Ameryce Łacińskiej. Nie ma
ogrzewania. Po prostu nie ma, przynajmniej nie w prywatnych domach, szkołach
czy mniejszych zakładach pracy. W centrach handlowych, biurowcach czy na uczelniach
podejrzewam, że jest, bo tam mi było ciepło. Albo to kwestia lepszego
budownictwa. Ale na co dzień poruszałam się między domem a naszym biurem i
walczyłam o przetrwanie. Bo nie dość, że nie ma ogrzewania, to okna są stare i
nieszczelne albo nawet się nie domykają, a ściany nie chronią przed zimnem albo
wręcz, uwaga, uwaga, je przechowują. Kiedy pogoda zaczęła dalej wariować i po
kilku dniach z 10 stopniami częstowała nas znienacka dwudziestoma,
zastanawiałam się jak to możliwe, że dalej zamarzam w biurze, a na dworze jest
cieplej niż w środku. Dowiedziałam się wtedy, że ściany są gipsowe i
przetrzymują czy to zimno, czy to gorąco. Cudownie. Zapytałam, dlaczego nigdzie
nie ma ogrzewania, na co dostałam odpowiedź, że się nie opłaca, że nikt by go
nie używał, że przecież zimno trwa tak krótko. No więc siedzą w domach, w pracy
czy w szkołach w kurtkach, a nawet czapkach. Nie żartuję. Ja do pracy
przyniosłam sobie koc i jak palacze odpalają papierosy, tak jak robiłam jedną
herbatę za drugą, tylko po to, żeby się trochę rozgrzać. W domu siedziałam w
dwóch bluzach, pod dwoma kocami, naturalnie z dziesiątą tego dnia herbatą oraz
małym grzejniczkiem skierowanym na nogi. Bo okazało się, że zarówno w domu, jak
i w pracy, mamy mały przenośny grzejnik, ale gdybyśmy ja oraz moje
współlokatorki z Kolumbii, które też umierały z zimna, się tym nie zainteresowały,
to pewnie nikt z Meksykanów by nawet sobie o nim nie przypomniał, bo po co,
przecież jest zimno tylko przez jakieś 3-4 miesiące. W ogóle oni są chyba odporni
na wszelakie temperatury, przy tych nieziemskich upałach chodzą w dżinsach i
zabudowanych butach, a zimno też zdawali się znosić lepiej niż ja… Raz
wieczorem byłyśmy u znajomego, na dworze 10 stopni, a drzwi wejściowe były
ciągle otwarte, bo jego pies wchodził i wychodził na podwórko. W końcu ktoś
powiedział, że jest TROCHĘ zimno, że może by zamknąć drzwi, a kolega
stwierdził, że nawet nie zauważył, że były otwarte…
Ale
jak wspomniałam, miałam jeszcze okazję odetchnąć i się ogrzać, bo potem nagle
przez chwilę zrobiło się znowu 30 stopni, potem znowu 10 (w nocy do 1 stopnia,
a ja wybrałam się wtedy na imprezę, myślałam, że umrę w moich trampkach), potem
dwadzieścia i tak w kółko, choć jednak z przewagą tego okropnego zimna. Na
początku nie chciałam wierzyć prognozom pogody, które mówiły, że z 8 stopni w
środę przeskoczymy na 26 w sobotę, ale potem przestałam się już dziwić. Któregoś dnia, gdy szłam rano do pracy, było ciepło i przyjemnie, na krótki rękaw, a kilka godzin później, gdy wychodziłam, wciąż za dnia, było już 11 stopni. Jednak okazało
się, że Monterrey nie chce przestać zadziwiać i zdziwiłam się znowu, jak usłyszałam
ze 2-3 tygodnie temu, że jest tam 28 stopni, a 2 dni temu nagle wszyscy
wrzucali na facebooka pogodowe screeny z 0 stopniami i pisali jak to padał
śnieg z deszczem… Nie muszę nawet wchodzić na serwisy pogodowe, żeby śledzić
pogodę w Mty, bo jest tak po****na, to znaczy, przepraszam, nieokiełznana, że
przy każdej drastycznej zmianie śledzę wysyp screenów z aktualną temperaturą.
Do
tej historii wypadałoby jeszcze dorzucić naszą weekendową wycieczkę do
miasteczka Real de Catorce, na którą wybraliśmy się we wrześniu, czyli kiedy w
Monterrey panowały jeszcze upały. Wiedziałam, że Real jest położone w górach i
że muszę wziąć coś cieplejszego, ale i tak okazałam się totalnie
nieprzygotowana, bo nie dość, że było zimno, to trafiliśmy na porę deszczową
oraz szalejące huragany, które przynosiły jeszcze więcej opadów i przez dwa dni
chodziliśmy totalnie przemoczeni i wymarznięci. Do tego w „hotelu”, gdzie
nocowaliśmy, przeciekał dach i mieliśmy zalaną całą podłogę, a ja, jak odkryłam
rano, również połowę bluzy, którą zostawiłam na wezgłowiu łóżka, akurat pod
dziurą w suficie. Po dwóch dniach miałam wrażenie, że wszystko, wszystko jest
mokre i zimne, ściany, wszystkie moje ciuchy i w ogóle wszystko, czego się
dotknę.
Tu już wróciło do normy. |
Także
tego, jakbyście się wybierali do Meksyku, to lepiej sprawdźcie uważnie i z
detalami klimat regionu (regionów), do którego jedziecie. I nie pytajcie
miejscowych o opinię, jakie ubrania ze sobą zabrać, bo oni nie odczuwają temperatury jak normalni ludzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz