piątek, 21 lutego 2014

O tym, jak zostałam nielegalną imigrantką



          Tak, tak. W mojej meksykańskiej przygodzie zawarty jest także epizod, gdy przez ok. 40 dni byłam nielegalną imigrantką. To dosyć głupia historia, ale co tam ;).

     Zacznijmy od tego, jak wygląda LEGALNY pobyt w Meksyku: przyjeżdżając w celach niezarobkowych, na granicy pokazujesz paszport, zadają ci parę formalnych pytań (jak jesteś z Europy to mniej, ale jak już z Kolumbii, to więcej, haha) i dostajesz na 180 dni (zazwyczaj) wizę turystyczną, czyli tzw. FMM (Forma Migratoria Múltiple). Jedyne, o co musisz się martwić, to żeby przez cały pobyt nie zgubić owej FMM i pokazać ją na granicy przy wyjeździe z kraju. Proste, prawda? Ale co jeśli twój pobyt w Meksyku będzie trwał więcej niż owe 180 dni, a nie masz ochoty czy nawet szans na wyrobienie prawdziwej wizy (trochę zachodu z tym jest wedle mojej wiedzy)?

Tak wygląda wiza turystyczna

          Ja początkowo miałam tam przebywać 5 miesięcy, więc zupełnie nie przejmowałam się tym tematem, ale zaczęłam, gdy postanowiłam przedłużyć swój pobyt o 2 miesiące. Pisałam zresztą o tym tutaj. Okazało się, że jedynym wyjściem jest wyjazd z kraju, powrót i tym samym dostanie nowej FMM z nowymi 180 dniami. Również proste, prawda? Ach, uroki teorii. Międzynarodowe bilety lotnicze są w Ameryce naprawdę drogie, nawet do sąsiednich krajów, więc zostało przekroczenie granicy drogą lądową, a na to miałam trzy opcje: Stany Zjednoczone, Gwatemala albo Belize. Stany odpadały, bo nie miałam wizy, a ponieważ zanim skończyłaby się moja FMM i tak miałam się wybrać turystycznie na Jukatan, to opcja z Belize była prostsza i bliższa niż Gwatemala. Miało to wyglądać jak na załączonym poniżej obrazku: przylatuję samolotem do Cancún, zwiedzam okolice (o tym kiedy indziej), potem jadę na południe do Chetumal, przekraczam granicę, zatrzymuję się w Belize na jakiś dzień, po czym wracam z powrotem do Meksyku i do Cancún. Trochę mnie ta cała wyprawa jednak stresowała, więc przejrzałam najpierw internety w poszukiwaniu informacji i okazało się na szczęście, że wiele osób przedłuża sobie wizę w taki sposób i zamieszcza relacje, więc miałam ogólny obraz sytuacji. Trochę różne były wersje co do tego, ile czasu trzeba spędzić poza Meksykiem, czy wystarczy kilka godzin, czy kilka dni, ale generalnie wyszło na to, że zależy to od celników, bo nie regulują tego żadne przepisy (tzw. „wolna meksykanka”), więc zdałam się na szczęście i postanowiłam zatrzymać się w Belize tylko na kilka godzin. Wszystko wydawało się w miarę zaplanowane i miało pójść dobrze. Miało.

 
Ja też nie lubię, jak mi ktoś geograficznie opisuje coś, co nie wiem, jak wygląda i dopiero widok mapy wszystko rozjaśnia, więc macie.

       W ramach oszczędności, przygody i badania alternatywnych opcji transportu wybrałam się do Chetumal nie zwykłym autobusem, a colectivo, czyli tańszym zbiorowym busikiem. A doładniej dwoma colectivos: Tulum – Carrillo Puerto, a następnie Carrillo Puerto – Chetumal. Zaoszczędziłam w ten sposób kilkadziesiąt peso i udowodniłam, że z Tulum do Chetumal jednak da się dojechać colectivo, choć kilkoro miejscowych w Tulum próbowało mnie przekonać, że nie ma takiej opcji. Był to początek doświadczenia tego, że w Meksyku tubylcy wcale się dobrze nie orientują, każdy ma inną wersję i trzeba zapytać przynajmniej 3, a najlepiej z 5 osób, żeby wyłuskać z tego faktyczny stan rzeczy… Było to też swoiste ostrzeżenie przed tym, na co powinnam była uważać w Chetumal, ale skąd miałam wtedy o tym wiedzieć, o ja biedna.
         Gdy dojeżdżaliśmy do Chetumal kierowca colectivo zapytał mnie, gdzie chcę wysiąść i powiedziałam, że docelowo potrzebuję dostać się na granicę i wyjaśniłam, w jakim celu. Powiedział, że może to niepotrzebne, że może wystarczy, żebym poszła do Instytutu Migracyjnego i tam mi przedłużą wizę od ręki. A ja, głupia mu uwierzyłam i jeszcze się ucieszyłam, że nie będę musiała się tłuc po Belize. 

Lokalne colectivos przed dworcem autobusowym w Chetumal

     Na miejscu dowiedziałam się, że Instytut jest blisko centrum, podjechałam tam autobusem i gdy otrząsnęłam się z lekkiego oniemienia na widok budynku, weszłam do środka. 

Budynek rządowy w Meksyku
     W środku wyglądał trochę lepiej niż na zewnątrz, zostałam mile obsłużona, ale okazało się, że tam niestety tego nie załatwię, tylko muszę udać się do Instytutu, który jest bliżej granicy (w sumie ten odrapaniec to chyba nawet nie był już Instytut, bo go po prostu przenieśli). Nie było za bardzo opcji podjechania tam autobusem, więc wzięłam taksówkę.
        Gdy dojechaliśmy do Instytutu, okazało się, że jest już zamknięty, a ja nie mogłam zostać do kolejnego dnia, bo jeszcze tej samej nocy miałam powrotny autobus do Cancún, a następnego dnia lot do Monterrey… Kręcił się tam jednak wciąż pan ochroniarz, który poinformował mnie, że mogę zostawić swoje dane, on przekaże je rano do biura, oni skontaktują się z Instytutem Migracyjnym w Cancún, a tam wystawią mi nową wizę. Ucieszona, że spadł mi z nieba ten anioł stróż (raczej wysłannik diabła), napisałam mu wszystko na karteczce, podziękowałam wylewnie i stwierdziłam, że mimo wszystko chcę się przejechać na granicę i zobaczyć, jak wygląda Zona Libre, czyli strefa handlu wolnocłowego na granicy meksykańsko-belizyjskiej. Złapałam więc colectivo jadące w tamtą stronę. 

Właściwy Instytut, w troszkę lepszym stanie

          Po kilkunastu minutach busik wysadził wszystkich pasażerów, ale nie była to jeszcze granica ani jej nie widziałam, więc trochę zdezorientowana zastanawiałam się, co dalej zrobić. Jakiś Meksykanin zauważywszy moje zagubienie niemal wepchnął mnie do rikszy (?), która miała zabrać mnie dalej. Dosiadło się jeszcze dwóch Meksykanów, ojciec i syn, z którymi w ciągu kilku minut jazdy zdołałam zaprzyjaźnić się na tyle, że zapłacili również za mój przejazd, a potem udaliśmy się na wspólne chodzenie po sklepach. Bo okazało się, że riksza (?) wysadziła nas już w Zona Libre de Belize! Nagle znalazłam się w innym kraju i to kraju, o którego istnieniu kiedyś nie miałam pojęcia ;). Pochodziłam trochę z nowymi znajomymi, dość szybko zrobiłam się jednak głodna i pożegnałam się z nimi szukając miejsca, w którym można coś zjeść. Okazało się to wcale nie takie łatwe, bo takich miejsc nie było za wiele. W końcu jednak udało mi się znaleźć barek z wegetariańską opcją (czyt. „czy może pan wyrzucić mięso i dać w zamian za to więcej czego innego?”), gdzie przy okazji zawarłam znajomość z dwoma belizyjczykami, właścicielami stacji benzynowej i sklepu w Zona Libre. Nudzili się okropnie doglądając jednym okiem interesów, siedzieli przez pół dnia pijąc piwo i ucieszyli się mogąc nawiązać znajomość z dziewczyną zza granicy. Na początku się zdenerwowałam, że mówią do mnie po angielsku, ale potem okazało się, że to nie dlatego, że zakładają, że nie znam hiszpańskiego, tylko dlatego, że językiem urzędowym Belize jest angielski! Do tej pory byłam przekonana, że we wszystkich państwach Ameryki Łacińskiej, poza Brazylią, głównym językiem jest hiszpańskim, więc to był niezły szok. Gdy zapytałam moich nowych znajomych, dlaczego tak jest, odpowiedzieli, że Belize było kolonią brytyjską… Pomyślelibyście? Co prawda po hiszpańsku też mówili, ale z akcentem, który ujawniał się zwłaszcza przy głosce „r” ;).  Na pożegnanie jeden z nich dał mi wizytówkę swojej agencji turystycznej w Belize oraz e-maila i mieliśmy się zgadać na facebooku, ale jakoś nie wyszło… ;P. Zona Libre jakoś nie wymiotła, ale najlepsze w tym wszystkim było uczucie bycia gdzieś na końcu świata... :) Granica meksykańsko-belizyjska? Co to w ogóle jest? ;)
O, takim czymś przejechałam przez granicę.
A to widok od strony pasażera. Jak widać przepisy o nierozmawianiu przez komórkę w trakcie jazdy albo nie obowiązują, albo i tak wszyscy mają je w dupie.




Jedyny sklep w Zona Libre, który przykuł moją większą uwagę, ale już nie miałam czasu ani siły, żeby wejść
Obiad po belizyjsku, wersja po wyrzuceniu mięsa. To po prawej to plátano, czyli taki banan do smażenia.
            Zaczęło się robić późno i słońce miało się ku zachodowi, więc postanowił zbierać się z powrotem do Chetumal. Tym razem granicę meksykańską przekroczyłam pieszo. Dziarsko sobie maszerowałam, gdy nagle usłyszałam za sobą wołanie. Okazało się, że wołają mnie celnicy do kontroli paszportowej. Otworzyli mój paszport, w którym nie było pieczątki, że opuściłam Meksyk, więc zaprosili mnie do środka… Zestresowałam się, ale powiedziałam, że jak przekraczałam granicę w tamtą stronę to nikt mnie nie zatrzymał, jechałam „taksówką” i po prostu przejechaliśmy, nie wiedziałam, że mam okazać dokumenty. No bo serio, skąd miałam wiedzieć, jak to dokładnie działa? Myślałam, że sprawdzanie dokumentów jest dopiero za Zona Libre. A oni nie widzą, kto im wyjeżdża z kraju? Na szczęście nie wynikło z tego żadne większe problemy, ale nieuprzejmy celnik zwrócił moją uwagę na to, że niedługo skończy mi się wiza. Odparłam równie nieuprzejmie, że już to załatwiłam w Instytucie i jutro będę mieć nową. Spojrzał na mnie z mieszanką niedowierzania i politowania i powiedział, że nigdy o czymś takim nie słyszał, że jedyną opcją przedłużenia wizy turystycznej jest wyjazd z kraju. Uznałam, że jest głupi, nie zna się i gdy pozwolili mi iść, odwróciłam się na pięcie, ale gdy trochę ochłonęłam z gniewu, już siedząc w busie do centrum Chetumal, zaczęła mnie ta kwestia dręczyć coraz bardziej… Zaczęłam układać sobie wszystkie klocuszki w logiczną całość i logika zdecydowanie była przeciwko mnie… Ale co mogłam w tym momencie zrobić? Nie mogłam się cofnąć do Belize. Nadchodziła noc, za kilka godzin miałam autobus do Cancún, a później samolot do Monterrey. Utrzymywałam więc w sobie za wszelką cenę głęboką nadzieję, że celnik był jednak głupi, a to wszyscy inni mieli rację i następnego dnia dostanę nową wizę. Głos bezdusznej logiki, który próbował mi mówić, że jest inaczej, zduszałam w zarodku. 



         Po północy wsiadłam w autobus, przed świtem dotarłam do Cancún i zgodnie z wcześniejszym planem pojechałam na plażę, by zobaczyć wschód słońca nad Morzem Karaibskim. Obawiałam się, czy zdążę zanim wzejdzie, ale dojechałam idealnie i mogłam podziwiać przyjście nowego dnia w pełnej krasie, razem z kilkoma innymi osobami, które przyszły specjalnie po to na plażę. Potem przedrzemałam na białym piasku usypiana przez szum fal jeszcze dwie godziny i z niechęcią zabrałam się z powrotem do miasta, by załatwić moje sprawy w Instytucie Migracyjnym. Jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka: „Moje oczy są nadal zielone, w moim oknie wciąż kwitnie nadzieja…”.  

Tuż przed wschodem słońca
Tak, wygląda jak zachód, ale zaświadczam, że to wschód. Jak możecie się domyślić, mam tyle zdjęć, że ciężko było wybrać jedno ;)
            Najpierw mimo mapy nie mogłam go znaleźć, bo każdy miejscowy kierował mnie tylko ruchem ręki „o, tam”, ale niestety Instytut nie miał wieży świecącej neonami, więc dopiero kilkukrotne zapytanie się doprowadziło mnie do celu. Po wystaniu się w upale i w długaśnej kolejce interesantów przyszła kolej na potwierdzenie moich najgorszych obaw… Pani urzędniczka zdeptała moją świętą i wypielęgnowaną jak trawnik na konkurs ogródków nadzieję informując mnie, że nową wizę mogę dostać tylko wyjeżdżając i wracając z powrotem do kraju.
Ciężko opisać słowami, jak przybita i jak wściekła na siebie stamtąd wyszłam, dlatego może lepiej nie opisujmy. Powrót do Belize oznaczałby przegapienie lotu, kupno nowego biletu lotniczego oraz przejazdu do Chetumal i z powrotem. Kolejny wyjazd z Monterrey na granicę z Belize albo Gwatemalą kosztowałby jeszcze więcej. A jeśli nie przedłużę wizy, to przy wyjeździe będę musiała zapłacić karę. Każda z opcji oznaczała wydatek finansowy o wiele za duży dla wolontariuszki, która je co znajdzie i mieszka w pokoju bez okna. No i musiałam przyznać rację głupiemu celnikowi. Wszyscy wcześniejsi napotkani ludzie, począwszy od kierowcy colectivo, twierdzili, że przedłużę sobie wizę w Instytucie, ale kto z nich wiedział, że mam wizę TURUSTYCZNĄ?
Chwytając się resztek nadziei, którą dawali mi jeszcze urzędnicy, a w końcu umiera ona ostatnia, a do tego ponoć jest matką głupich, odwiedziłam kolejne trzy Instytuty Migracyjne: na lotnisku w Cancún oraz na lotnisku i w centrum Monterrey. Myślę, że po tych doświadczeniach mam podstawy do napisania nowatorskiego przewodnika pt. „Meksyk szlakiem Instytutów Migracyjnych”. Oczywiście wizyty te zaskutkowały jedynie zredukowaniem nadziei na ratunek do zera.
Co mi zostało? Dwie opcje. Zapłacić karę za nieprzedłużenie wizy, która mogła wynieść ok. 2000-4000 peso (wywiad na lotnisku + moje kalkulacje). Albo udać się znów na granicę, co kosztowałoby mnie podobnie. Po przemyśleniach i przeliczeniach wybrałam bramkę numer jeden i postanowiłam zostać nielegalną imigrantką. Fuck yeah. Jak przygoda to przygoda. W końcu tyle rzeczy zrobiłam w Meksyku po raz pierwszy, więc czemu by jeszcze nie to.

O tym, czy złapała mnie policja, jak wysoką karę zapłaciłam oraz jak z tą cała historią łączy się moje śpiewanie na ulicy dowiecie się już w następnym odcinku ;). 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz