sobota, 22 lutego 2014

Mój pierwszy raz: śpiewanie na ulicy



                Jak opisałam w ostatnim poście, zostanie nielegalną imigrantką wiązało się z zapłaceniem grzywny przy wyjeździe. Nie do końca wiedziałam, ile dokładnie może wynieść, ale wedle informacji, które uzyskałam, szacowałam ją na ok. 2000-4000 peso, czyli jakieś 500-1000 zł. Nie są to jakieś horrendalne sumy, ale jednak dużo zważywszy, że byłam tam na wolontariacie.
                Już nie wiem dokładnie, jakim torem myślowym doszłam do tego pomysłu, ale w każdym razie stwierdziłam, że wykorzystam to jako okazję, żeby… zaśpiewać na ulicy. To takie trochę dziwne marzenie, ale od dawna chciałam to zrobić, a nasiliło się, kiedy kilka miesięcy wcześniej byłam świadkiem jak jedna znajoma w ten sposób w pół godziny zarobiła kilkaset peso. Co prawda śpiewało operowo i to bardzo dobrze, ale mi też słoń na ucho nie nadepnął, więc może by coś z tego było? Byłam ciekawa, czy udałoby mi się zwrócić uwagę przechodniów…
                Nie miałam jednak na tyle odwagi, żeby po prostu sama wziąć, stanąć i zacząć śpiewać a cappella (właśnie dowiedziałam się, że to jest przez dwa p, dzięki, Google), więc podzieliłam się tym pomysłem ze znajomymi, którzy to podchwycili z meksykańskim zapałem i zaczęli wymyślać, że AIESEC mógłby odtańczyć roll calls (takie aiesecowe tańce synchroniczne do popularnych piosenek, które uskuteczniają na wszystkich imprezach, przykład tutaj, btw ten drugi to mój ulubiony), że możemy śpiewać grupowo, zrobić show i inna cuda na kiju. Zachęcona stworzyłam dla znajomych wydarzenie na facebooku, które też miało dość spory odzew, zgłosiło się trzech gitarzystów-śpiewaków plus jeden tylko śpiewający. No i trochę po prostu wspierających.
                Tych trzech gitarzystów prezentowało swój zapał tylko w postaci literek na facebooku, ale to nieistotne, bo zdobyłam jednego prawdziwego, Wenezuelczyka zamieszkałego na stałe w Meksyku o wdzięcznym imieniu Jesús. Prawie nikt ze wspólnych znajomych go tak jednak nie nazywa, bo przyjęło się mówić o nim Yisus, czyt. Dżizus ; ). Umówiliśmy się na odbycie kilku prób przed dniem zero, ostatecznie do skutku doszły dwie, więc starczyło nam czasu na przygotowanie tylko trzech utworów i to najprostszych do opanowania (ja już umiałam je śpiewać, a chwyty były łatwo dostępne): „Hotel California”, „Whisky” oraz „Wehikuł Czasu”. Dwa po polsku, żeby przyciągało większą uwagę ;). Trochę się obawiałam, bo nigdy wcześniej nie śpiewałam z akompaniamentem gitary, ale szło dobrze!
                W końcu nadszedł dzień chwały (albo klęski, ale byliśmy dobrej myśli) i przekonałam się, że meksykański zapał ma przynajmniej dwie cechy charakterystyczne: 1) jest bardzo duży, 2) jest bardzo słomiany. Bardzo, bardzo słomiany. Koniec końców jeden facebookowy gitarzysta zreflektował się w dzień wydarzenia, że łomatkoboska to dziś???!!!??? i że nie może, dwóch innych kompletnie zaginęło w akcji, a ten śpiewający się rozleniwił (stwierdził, że jedziemy strasznie wcześnie… była 18:00 i już mieliśmy godzinę obsuwy) i ostatecznie z niechęcią pojechał z nami chyba tylko dlatego, że się trochę wkurzyłam. Z jakichś kilkunastu osób, które zgłosiło się do wydarzenia, przyszło parę, z czego dwie przelotem i nawet nie doczekały momentu śpiewania.
               Ale, ale. Wsparcie miałam. Był mój nieoceniony gitarzysta Yisus, był nieoceniony kierowca Julio i jeszcze parę osób. Pojechaliśmy na Morelos, czyli deptak handlowy w centrum miasta, gdzie przewija się dużo ludzi i sporo grajków ulicznych. To ostatnie okazało się trochę problematyczne, bo stanowili konkurencję i trzeba było znaleźć taką miejscówkę, żeby nas nie zagłuszali. A mieliśmy do czynienia m.in. z jakimś chórem religijnym ;P.
               Na chwilę przed występem Yisus zaczął wymiękać i chciał uciec, ale uspokajałam go, że i tak mnie będzie najbardziej słychać i jak ja się pomylę, będzie większa wtopa. Plusem było to, że jakbym się pomyliła w piosenkach Dżemu, to pewnie i tak nikt by nie zauważył. Gorzej, że nie tyle obawiałam się pomylenia tekstu, co rozminięcia się z akompaniamentem, a to już nawet mniej wprawne ucho zauważy.
              Ustawiliśmy się w strategicznym miejscu, ustaliliśmy szczegóły, Yisus zaczął wstęp, wymieniliśmy się spojrzeniami, no i zaczęłam… Początkowo nieczysto, bo słabo słyszałam gitarę – to już nie było to samo, co próba w domowym zaciszu. Po kilku wersach weszłam w melodię, ale jednak nie szło tak dobrze jak na próbach, bo po prostu się stresowałam. I musiałam się wydzierać, żeby przedrzeć się przez szum ulicy. Śpiewałam, śpiewałam, ludzie mnie mijali, nikt nic nie wrzucał, prawie nikt nie patrzył, ale śpiewałam, a to najważniejsze. Jeszcze kilka lat temu na pewno bym tego nie zrobiła. Nasze trzy piosenki minęły jak z bicza strzelił. I nic. Znajomi twierdzili, że ktoś wrzucił coś do kubka i że jest to nawet uwiecznione na video, które zrobili, ale ja tam niczego nie widziałam. Nazbierało się tyle, co sami mi wrzucili, czyli jakieś 20 peso.
Ale nic to. Stwierdziliśmy z Yisusem, że to dopiero wstęp, że przekonaliśmy się, jak to jest, pokonaliśmy strach, a następnym razem będzie lepiej, tylko musimy mieć dużo więcej piosenek. Padł też pomysł, żeby śpiewać w autobusach, jak się to praktykuje w Meksyku, bo wtedy dużo łatwiej dotrzeć do ludzi (nie mają gdzie uciec, hahaha), można im powiedzieć, na jaki cel się zbiera i w zasadzie zawsze coś wrzucają. Może i by coś wyszło z tych planów, gdyby wkrótce potem nie zepsuła mu się gitara ;P. Tamto śpiewanie na ulicy było więc pierwszym i jak na razie ostatnim. Bez większych rezultatów, ale spełniłam minimarzenie i przekonałam się, że to wcale nie taki łatwy zarobek, na jaki wygląda! Kilka porad, gdyby ktoś chciał spróbować:

  • Trzeba dobrze śpiewać. Naprawdę dobrze, żeby ludzie zwracali uwagę. Ja jeszcze trochę poćwiczę…
  • Duży repertuar (10 piosenek to minimum na początek) i dobrze przygotowany, najlepiej hiciory
  • Akompaniament, chyba że śpiewacie operowo, to przebijecie się bez tego; no i jak macie akompaniament na żywo, to wcześniej musicie zrobić próby
  • Najlepiej nagłośnienie, chyba że jw.
  • Jakaś tabliczka, która wyjaśni pokrótce Waszą smutną sytuację, np. że zbieracie na bilet do domu, który jest 10 000 km stąd
  • Sztuczna publiczność w postaci znajomych i niech coś wrzucają do kubka co jakiś czas
  • Jakiś znajomy, który będzie zbierał pieniądze wśród przechodniów i najlepiej opowiadał, w jakim szczytnym celu zbieracie
  • Wizualnie też możecie się odznaczać, generalnie wszystko żeby przykuć (pozytywną) uwagę

Mówię Wam, to nie takie proste. Ale polecam.

Zwarci i gotowi

W akcji

Nie zdążyliśmy wymyślić nazwy dla naszego duetu...

Po wszystkim załapaliśmy się nawet na fajerwerki


No dobrze, ten sposób zarobku zawiódł, a może i by nie zawiódł, gdyby się dalej rozwinął, więc kolejnym pomysłem było zrobienie imprezy z loterią fantową i sprzedażą przekąsek. Połączyłam to z moją imprezą pożegnalną. Przegrzebałam szuflady i postanowiłam przeznaczyć na loterię różne drobiazgi przywiezione z Polski: pocztówki, mapkę Warszawy, książeczkę z legendą krakowską, rozmówki polsko-hiszpańskie oraz nagrałam dwie płyty z polską muzyką. Jeden los na loterię – 20 peso. Poza tym sprzedawaliśmy tostadas po 5 peso. Ostatecznie zarobiłam na tym jakieś 400 peso (100 zł), czyli o wiele za mało na pokrycie kary, ale zawsze coś. Bardziej przedsiębiorcza nie byłam, więc na tym stanęło zdobywanie pieniędzy na karę. Włożyłam wszystko do koperty z napisem multa, czyli grzywna i zapakowałam do bagażu podręcznego.
              
Szczęśliwi wygrani
                I nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu z Meksyku. Podchodząc do odprawy, postanowiłam, że w zależności od sytuacji będę negocjować próbując ich wziąć na litość (wolontariuszka, zostałam dłużej w kraju tylko po to, by pomagać biednym meksykańskim dzieciom itd.). Pokazałam bilet, pan poprosił mnie o paszport i moją wizę. Podałam mu wszystko bez słowa. Popatrzył, popatrzył, wręczył mi z powrotem bilet i paszport i powiedział do jakiego wyjścia do samolotu mam się udać. I już. Koniec. Hahaha. Jak to jednak czasem dobrze, że prawo w Meksyku jest tak luźno respektowane ;). Myślę, że przepuścił mnie dlatego, że wiza przeterminowała się tylko o 42 dni, a miał dobre serce ;).
                Bądź co bądź NIE róbcie tego sami w domu, tfu, to jest w Meksyku. Ani nigdzie. Tzn. nie mówię o śpiewaniu czy robieniu loterii, ale o łamaniu prawa. Blogerka nie ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki wynikłe z kopiowania działań opisanych w tym i poprzednim poście. Proszę być grzecznymi legalnymi turystami i już. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz