sobota, 25 maja 2013

Nauka języka poprzez zanurzenie

         Albo nastąpił jakiś dla mnie jakiś językowy przełom albo mam po prostu lepszy dzień hiszpańskiego. Być może jest to jedno i drugie, bo bywają różnie dni i nawet mieszkając w Finlandii miewałam „dni beznadziejnego fińskiego”. Bądź co bądź, dzisiaj nagle odkryłam, że coś się zmieniło. Że rozumiem więcej. Że dalej nie wyłapuję wielu słów, ale jestem w stanie się więcej domyśleć. Że jestem nawet w stanie wyłapać wątki, a czasem całe zdania z rozmów native’ów! I mówię też lepiej, aż tak się nie zacinając. Nawet czasem odmieniam czasowniki w Preterito Indefinido bez większego zastanowienia. I polubiliśmy się z czasownikiem decir (mówić), który wcześniej nienawidziłam za jego odmianę. Mam tylko nadzieję, że jutro się nie obudzę i nie będzie tak jak wcześniej.

         Jeszcze do dzisiejszego ranka czułam się jak dziecko z upośledzeniem umysłowym, które zna 20 rzeczowników, 10 czasowników oraz 10 przymiotników i potrafi sformułować za ich pomocą proste zdania, które pozwalają mu przetrwać i wyrazić podstawowe potrzeby (Jestem głodna, Zimno mi, Jestem zmęczona). Kiedy próbowałam powiedzieć coś bardziej skomplikowanego albo nie daj Boże opowiedzieć jakąś historię, wszyscy patrzyli na mnie w skupieniu, ale i tak często nie wiedzieli, co próbuję wydobyć ze swojej głowy na światło dzienne. Naprawdę, po tygodniu zaczyna to być już bardzo irytujące. Niektórzy mówią do mnie czasami angielsku, ale to denerwuje mnie jeszcze bardziej, bo wtedy już w ogóle czuję się jak ktoś specjalnej troski i wykluczony z hiszpańskojęzycznego środowiska. Już wystarczy, że kiedy rozmawiają między sobą, czuję się jak totalny outsider, bo nic nie rozumiem. Sama przestałam mówić po angielsku po jakichś 3 dniach – używam tylko pojedynczych słów, zwrotów albo zdań, gdy naprawdę nie mogę się wyrazić. Mówienie po angielsku uważam za poddanie się, za osobistą porażkę. I w ten sposób na pewno się nie nauczę. Najgorsze jest to, że niektórzy podświadomie traktują cię jak kogoś naprawdę upośledzonego. Niby wiedzą, że jesteś inteligentny i tacy jak oni, ale przez sposób, w jaki się wysławiasz, zaczynają traktować cię jak dziecko, sami pewnie do końca nie zdając sobie z tego sprawy. Muszę ciągle powtarzać „Tak, wiem”, „Zrozumiałam”, kiedy tłumaczą mi najprostsze sprawy i najprostsze słowa. Dwa dni temu jeden koleś z pracy pokazywał mi, jak wygląda tortilla i znowu skoczyło mi ciśnienie. Moja współlokatorka nie pozwala mi na razie jechać albo wracać samej z pracy (pracujemy razem), bo przecież się zgubię albo mnie porwą. Przecież na pewno nie pamiętam nazw przystanków albo pojadę w drugą stronę. Przecież ja nic nie rozumiem. Nieważne, że podróżowałam sama do Anglii, do Finlandii, do Hiszpanii. Jesteśmy w AMERYCE. Co najmniej jakby to była inna planeta. A ja nie lubię ograniczania mojej swobody poruszania się, oj, nie lubię. Cóż, tym bardziej muszę się spiąć i polepszyć mój hiszpański, może wtedy przestanie uważać mnie za zagubione dziewczątko.
         Hiszpański na szczęście już mi się tak nie miesza z fińskim, ale dalej najwięcej problemów sprawia mi słówko se. W hiszpańskim to jakby się, a w fińskim oznacza to, więc w obydwu używa się go bardzo często, przez co ciągle wpycham to nieszczęsne se, gdzie nie trzeba. Poza tym brakuje mi w hiszpańskim passivi i nagminnie używam czasu teraźniejszego jako przyszłego. Ciekawe, jak będzie wyglądał mój fiński za 5 miesięcy...
Kolejna sprawa to odmiana hiszpańskiego, której tu używają. Nawet gramatyka się różni, np. forma drugiej osoby liczby mnogiej. W Hiszpanii mówią vosotros teneìs, w Ameryce Łacińskiej ustedes tienen. Ciekawe, co odkryję dalej. No i słownictwo! Na zakończenie notki lista latynoamerykańskich, meksykańskich i monterreyskich słówek, które do tej pory poznałam:

el carro (chyba głównie północny Meksyk) – samochód (w Hiszpanii el coche)
la alberca (Ameryka Łacińska) – basen (w Hiszpanii la piscina)
el celular (Am.Łac.) – telefon komórkowy (w Hiszpanii el móvil)
güey (Meksyk) – coś jak „ej, stary” albo angielskie „dude”
padre (Meksyk) – fajne, cool
¿Qué onda? (Meksyk) – co słychać? co tam?
Regio/Regia (tylko Monterrey?) – mieszkaniec/mieszkanka Monterrey
cuera (Monterrey) – normalnie oznacza skórę, ale w Monterrey również też coś słodkiego, fajnego (jak angielskie cute)

Pewnie jeszcze coś było, ale nie pamiętam : ). Jutro muszę wcześnie wstać, bo jedziemy z dzieciakami ze szkoły do Bio Parku. Dobranoc!

czwartek, 23 maja 2013

Jak spełnić swoje marzenie?



Dziewiąta godzina lotu nad Atlantykiem. Od nieskończoności pod nami są tylko chmury, a pod nimi tylko ocean. Na przemian śpię, budzę się, jem, co podadzą stewardesy, patrzę na ekran, na którym widać, gdzie obecnie jesteśmy i znowu śpię. Spędziłam całą noc na lotnisku w Brukseli czekając na poranny samolot do Cancún i nie chciało mi się spać, ale teraz czas to nadrobić. Zresztą i tak nic lepszego nie ma do roboty. I wreszcie jest pierwszy ląd po drugiej stronie oceanu – Wyspy Bahama. Robią wrażenie. Jakiś czas potem naszym oczom ukazuje się jeszcze lepszy punkt programu – Kuba, na której mamy międzylądowanie. No ale najlepsze ma dopiero nadejść. Zaczynam czuć dreszczyk emocji. Na Kubie dosiada się chyba jeszcze więcej ludzi niż wysiada, bo samolot z Cancún leci z powrotem prosto do Brukseli. Biedni ludzie, jeszcze tyle godzin lotu przed nimi. Z Varadero na Kubie lecimy jeszcze ok. godziny, no i zaczyna się... Ukazuje się kolejny ląd i serce zaczyna mi być szybciej. Identyfikuję go jako Isla Mujeres, wyspę położoną kilka kilometrów od Cancún. I za chwilę większy ląd... Meksyk. Jukatan. Zapiera mi dech. Pode mną jest kraina, o której tak długo marzyłam i za chwilę mam postawić na niej stopę, oddychać jej powietrzem i wejść w jej życie, w jej atmosferę, w stu procentach. Już nie przez zdjęcia czy opisy z przewodnika. Już nie muszę sobie nic wyobrażać. Mogę po prostu być tam całą sobą i wszystko chłonąć. Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczałam, że ten moment jest tak blisko. Meksyk.


Tak to się zaczęło i trwa od tygodnia. Oczywiście nie chodzę cały czas równie podjarana, zwłaszcza że upał zabiera mi energię. W sumie czuję, że już się przyzwyczaiłam, że tu jestem, chociaż codziennie ukazują się nowe rzeczy, z którymi trzeba się oswoić. Zakupy nadal trwają tragicznie długo i przyprawiają mnie o zawroty głowy. Za rozmowami Meksykanów nijak nie nadążam i nawet kiedy mówią do mnie wolno, muszę często prosić o powtórzenie, czego niektórzy zdają się mieć już dosyć. Przechodzenie przez ulicę to lekki dreszczyk emocji – przechodzi się gdzie się chce, a samochody wcale nie wyglądają, jakby miały się zatrzymać nawet jeśli będziesz stać na środku ulicy. A do upału nie wiem, czy się w ogóle przyzwyczaję. Niby fajnie po takiej długiej polskiej zimie, ale dla mnie to strasznie męczące. Mimo wszystko – zaczęłam ogarniać, co się dzieje, a to najważniejsze.

To może na początku cofnijmy się jeszcze dalej, do momentu, w którym to się tak NAPRAWDĘ zaczęło. Czyli dlaczego, jak i po co?
Marzyłam o podróży do Meksyku już od dawna, a głównym powodem była cywilizacja Majów i pozostawione przez nich zabytki. Piramidy, które oglądałam na zdjęciach, zawsze mnie jakoś przyciągały, miały w sobie coś tajemniczego, magicznego i... nie wiem, po prostu to coś. Bardzo chciałam je zobaczyć na żywo i poczuć energię tych miejsc. Majańskie piramidy znajdują się też oczywiście w innych państwach Półwyspu Jukatan, ale jednak zawsze to Meksyk był z nich na pierwszym miejscu. Zaraz potem Gwatemala. Gdy ktoś pytał mnie, dokąd najbardziej chciałabym pojechać, bez wahania odpowiadałam, że do Meksyku. To było po prostu marzenie, coś, do czego można dążyć, coś, co czyni życie piękniejszym. Tak naprawdę to marzenie spełniło się na razie tylko częściowo, bo nie widziałam jeszcze żadnej piramidy. I jeszcze nie wiem dokładnie, kiedy zobaczę, ale chciałabym choćby teraz. Chichen Itza, Palenque, Tulum. Przynajmniej to. I jeszcze Tikal, ale to już niestety Gwatemala i nie wiem, czy uda mi się tam wybrać. Bądź co bądź teraz to już bułka z masłem skoro tu JESTEM :).
Ciąg dalszy historii to moja praca w korporacji, która momentami wykańczała mnie psychicznie i fizycznie. Każdy dzień był podobny do drugiego, praca była do bólu powtarzalna, siedziałam 8 godzin przed komputerem jak zombie, bolały mnie oczy, głowa, kark. Patrzyłam po ludziach, którzy już osiedli w takim korporacyjnym życiu, jak biorą śluby, kredyty, kupują i urządzają mieszkania, rodzą i wychowują dzieci, jeżdżą na wakacje all inclusive... W ich życiu minął już w sumie etap niewiadomej i otwartych dróg, została powtarzalna codzienność. To ma oczywiście swoje plusy, ale mnie akurat niespecjalnie bawiło. Choć nie powiem, w pewnym momencie zaczęłam to rozumieć – bezpieczeństwo, pewność (względna) jutra, swoje miejsce. Ale i tak chciałam uciec, bo nie czułam, że to akurat moje miejsce.
Pomysłem na brawurową ucieczkę były praktyki albo wolontariat za granicą, a z pomocą przyszedł AIESEC. Dla tych, którzy nie wiedzą, AIESEC jest międzynarodową organizacją studencką, która w ramach swojej działalności umożliwia studentom i absolwentom do 2 lat po studiach wyjazd na praktyki i wolontariat do niemalże dowolnego kraju na świecie. Dla mnie był to więc ostatni dzwonek. Zebrałam się w końcu do kupy, wypełniłam wstępny formularz rekrutacyjny, przeszłam kolejne etapy (a trochę tego było: rozmowa na skypie, test znajomości angielskiego, rozmowa telefoniczna po angielsku i w końcu szkolenie), wpłaciłam 500 złotych (niestety) i dostałam dostęp do bazy ofert. To była tak naprawdę dopiero połowa drogi – teraz przyszedł czas na rozsyłanie CV i kolejne rozmowy kwalifikacyjne, tym razem już z pracodawcami. Następne tygodnie spędziłam przeczesując bazę i nie znajdując tam niestety tego, co bym chciała. Oczywiście na wstępie wpisałam Meksyk, ale oferty pochodziły głównie z korporacji, a od tego chciałam uciec. Najbardziej marzyła mi się praca w organizacji pozarządowej – chciałam wreszcie robić coś, co przyniesie innym pożytek, a mi satysfakcję, a nie klepać faktury. Najwięcej niestety było ofert z różnych korporacji, a na drugim miejscu ze szkół dla nauczycieli na pełen etat. To też mnie średnio bawiło, bo uczenie przez 6-8 dziennie jest strasznie męczące, ale z dwojga złego wolałam to niż korpolife. Nie miałam szczególnego przekonania, że coś znajdę i nie miałam nawet przekonania, czy w ogóle powinnam gdzieś jechać. Może jednak trzeba jakoś ustawić swoje życie, mieć na nie konkretny pomysł, a nie przenosić się z miejsca na miejsce i imać co chwilę czego innego?
Po miesiącu dostałam pozytywną odpowiedź ze szkoły w Kolumbii i w ciągu jednego dnia miałam podjąć decyzję. Niby fajnie, nie korpo, Ameryka Południowa, a chciałam ćwiczyć hiszpański, ale jednak czułam, że to nie to, choć nie wiedziałam, co zrobić, bo może to była jedyna szansa? Przecież muszę zmienić swoje życie. W tym niezdecydowaniu zaczęłam po raz setny przeszukiwać bazę pod kątem Meksyku. Tym razem ustawiłam krótszy czas praktyk/wolontariatu niż wcześniej i znalazłam ofertę, której wcześniej nie widziałam. Nauczyciel angielskiego w ramach zajęć organizowanych przez NGO w Monterrey. Nauczanie tylko przez 3 godziny w soboty, przez resztę tygodnia przygotowywanie zajęć i koordynacja programu. Zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie, czyli dałabym finansowo radę. Wszystko brzmiało dobrze. Wpisałam nazwę miasta w google i moim oczom ukazało się zdjęcie góry wznoszącej się ponad miastem. O, tak, tam chcę jechać! Wysłałam do nich zgłoszenie. Następnego dnia rano odebrałam odpowiedź. Umówiłam się na jeszcze ten sam dzień na rozmowę przez Skype’a z osobą z AIESEC, Janeth. Już kolejnego dnia miałam rozmowę z pracodawcą. Myślałam, że będę czekać kolejne dni na odpowiedź, ale powiedzieli mi od razu, że mnie chcą. Że będę wspaniałym nauczycielem i chcą mnie tam widzieć. I żebym teraz ja się zdecydowała. O czym tu decydować?? Jadę do Meksyku!! Po miesiącu żmudnych poszukiwań wszystko nagle rozwiązało się w ciągu dwóch dni bez żadnych przeszkód. Pozostałe przygotowania – bilety, wyprowadzka, ubezpieczenie, bank, zakupy – chociaż wymagały wysiłku i zaangażowania, również szły gładko. Wiedziałam, że mam tam jechać i chyba ani przez moment się nie zawahałam. Byłam zestresowana, zmęczona przygotowaniami, ale nie miałam ani grama wewnętrznej niepewności, czy to to. Jestem, gdzie miałam być.