czwartek, 23 maja 2013

Jak spełnić swoje marzenie?



Dziewiąta godzina lotu nad Atlantykiem. Od nieskończoności pod nami są tylko chmury, a pod nimi tylko ocean. Na przemian śpię, budzę się, jem, co podadzą stewardesy, patrzę na ekran, na którym widać, gdzie obecnie jesteśmy i znowu śpię. Spędziłam całą noc na lotnisku w Brukseli czekając na poranny samolot do Cancún i nie chciało mi się spać, ale teraz czas to nadrobić. Zresztą i tak nic lepszego nie ma do roboty. I wreszcie jest pierwszy ląd po drugiej stronie oceanu – Wyspy Bahama. Robią wrażenie. Jakiś czas potem naszym oczom ukazuje się jeszcze lepszy punkt programu – Kuba, na której mamy międzylądowanie. No ale najlepsze ma dopiero nadejść. Zaczynam czuć dreszczyk emocji. Na Kubie dosiada się chyba jeszcze więcej ludzi niż wysiada, bo samolot z Cancún leci z powrotem prosto do Brukseli. Biedni ludzie, jeszcze tyle godzin lotu przed nimi. Z Varadero na Kubie lecimy jeszcze ok. godziny, no i zaczyna się... Ukazuje się kolejny ląd i serce zaczyna mi być szybciej. Identyfikuję go jako Isla Mujeres, wyspę położoną kilka kilometrów od Cancún. I za chwilę większy ląd... Meksyk. Jukatan. Zapiera mi dech. Pode mną jest kraina, o której tak długo marzyłam i za chwilę mam postawić na niej stopę, oddychać jej powietrzem i wejść w jej życie, w jej atmosferę, w stu procentach. Już nie przez zdjęcia czy opisy z przewodnika. Już nie muszę sobie nic wyobrażać. Mogę po prostu być tam całą sobą i wszystko chłonąć. Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczałam, że ten moment jest tak blisko. Meksyk.


Tak to się zaczęło i trwa od tygodnia. Oczywiście nie chodzę cały czas równie podjarana, zwłaszcza że upał zabiera mi energię. W sumie czuję, że już się przyzwyczaiłam, że tu jestem, chociaż codziennie ukazują się nowe rzeczy, z którymi trzeba się oswoić. Zakupy nadal trwają tragicznie długo i przyprawiają mnie o zawroty głowy. Za rozmowami Meksykanów nijak nie nadążam i nawet kiedy mówią do mnie wolno, muszę często prosić o powtórzenie, czego niektórzy zdają się mieć już dosyć. Przechodzenie przez ulicę to lekki dreszczyk emocji – przechodzi się gdzie się chce, a samochody wcale nie wyglądają, jakby miały się zatrzymać nawet jeśli będziesz stać na środku ulicy. A do upału nie wiem, czy się w ogóle przyzwyczaję. Niby fajnie po takiej długiej polskiej zimie, ale dla mnie to strasznie męczące. Mimo wszystko – zaczęłam ogarniać, co się dzieje, a to najważniejsze.

To może na początku cofnijmy się jeszcze dalej, do momentu, w którym to się tak NAPRAWDĘ zaczęło. Czyli dlaczego, jak i po co?
Marzyłam o podróży do Meksyku już od dawna, a głównym powodem była cywilizacja Majów i pozostawione przez nich zabytki. Piramidy, które oglądałam na zdjęciach, zawsze mnie jakoś przyciągały, miały w sobie coś tajemniczego, magicznego i... nie wiem, po prostu to coś. Bardzo chciałam je zobaczyć na żywo i poczuć energię tych miejsc. Majańskie piramidy znajdują się też oczywiście w innych państwach Półwyspu Jukatan, ale jednak zawsze to Meksyk był z nich na pierwszym miejscu. Zaraz potem Gwatemala. Gdy ktoś pytał mnie, dokąd najbardziej chciałabym pojechać, bez wahania odpowiadałam, że do Meksyku. To było po prostu marzenie, coś, do czego można dążyć, coś, co czyni życie piękniejszym. Tak naprawdę to marzenie spełniło się na razie tylko częściowo, bo nie widziałam jeszcze żadnej piramidy. I jeszcze nie wiem dokładnie, kiedy zobaczę, ale chciałabym choćby teraz. Chichen Itza, Palenque, Tulum. Przynajmniej to. I jeszcze Tikal, ale to już niestety Gwatemala i nie wiem, czy uda mi się tam wybrać. Bądź co bądź teraz to już bułka z masłem skoro tu JESTEM :).
Ciąg dalszy historii to moja praca w korporacji, która momentami wykańczała mnie psychicznie i fizycznie. Każdy dzień był podobny do drugiego, praca była do bólu powtarzalna, siedziałam 8 godzin przed komputerem jak zombie, bolały mnie oczy, głowa, kark. Patrzyłam po ludziach, którzy już osiedli w takim korporacyjnym życiu, jak biorą śluby, kredyty, kupują i urządzają mieszkania, rodzą i wychowują dzieci, jeżdżą na wakacje all inclusive... W ich życiu minął już w sumie etap niewiadomej i otwartych dróg, została powtarzalna codzienność. To ma oczywiście swoje plusy, ale mnie akurat niespecjalnie bawiło. Choć nie powiem, w pewnym momencie zaczęłam to rozumieć – bezpieczeństwo, pewność (względna) jutra, swoje miejsce. Ale i tak chciałam uciec, bo nie czułam, że to akurat moje miejsce.
Pomysłem na brawurową ucieczkę były praktyki albo wolontariat za granicą, a z pomocą przyszedł AIESEC. Dla tych, którzy nie wiedzą, AIESEC jest międzynarodową organizacją studencką, która w ramach swojej działalności umożliwia studentom i absolwentom do 2 lat po studiach wyjazd na praktyki i wolontariat do niemalże dowolnego kraju na świecie. Dla mnie był to więc ostatni dzwonek. Zebrałam się w końcu do kupy, wypełniłam wstępny formularz rekrutacyjny, przeszłam kolejne etapy (a trochę tego było: rozmowa na skypie, test znajomości angielskiego, rozmowa telefoniczna po angielsku i w końcu szkolenie), wpłaciłam 500 złotych (niestety) i dostałam dostęp do bazy ofert. To była tak naprawdę dopiero połowa drogi – teraz przyszedł czas na rozsyłanie CV i kolejne rozmowy kwalifikacyjne, tym razem już z pracodawcami. Następne tygodnie spędziłam przeczesując bazę i nie znajdując tam niestety tego, co bym chciała. Oczywiście na wstępie wpisałam Meksyk, ale oferty pochodziły głównie z korporacji, a od tego chciałam uciec. Najbardziej marzyła mi się praca w organizacji pozarządowej – chciałam wreszcie robić coś, co przyniesie innym pożytek, a mi satysfakcję, a nie klepać faktury. Najwięcej niestety było ofert z różnych korporacji, a na drugim miejscu ze szkół dla nauczycieli na pełen etat. To też mnie średnio bawiło, bo uczenie przez 6-8 dziennie jest strasznie męczące, ale z dwojga złego wolałam to niż korpolife. Nie miałam szczególnego przekonania, że coś znajdę i nie miałam nawet przekonania, czy w ogóle powinnam gdzieś jechać. Może jednak trzeba jakoś ustawić swoje życie, mieć na nie konkretny pomysł, a nie przenosić się z miejsca na miejsce i imać co chwilę czego innego?
Po miesiącu dostałam pozytywną odpowiedź ze szkoły w Kolumbii i w ciągu jednego dnia miałam podjąć decyzję. Niby fajnie, nie korpo, Ameryka Południowa, a chciałam ćwiczyć hiszpański, ale jednak czułam, że to nie to, choć nie wiedziałam, co zrobić, bo może to była jedyna szansa? Przecież muszę zmienić swoje życie. W tym niezdecydowaniu zaczęłam po raz setny przeszukiwać bazę pod kątem Meksyku. Tym razem ustawiłam krótszy czas praktyk/wolontariatu niż wcześniej i znalazłam ofertę, której wcześniej nie widziałam. Nauczyciel angielskiego w ramach zajęć organizowanych przez NGO w Monterrey. Nauczanie tylko przez 3 godziny w soboty, przez resztę tygodnia przygotowywanie zajęć i koordynacja programu. Zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie, czyli dałabym finansowo radę. Wszystko brzmiało dobrze. Wpisałam nazwę miasta w google i moim oczom ukazało się zdjęcie góry wznoszącej się ponad miastem. O, tak, tam chcę jechać! Wysłałam do nich zgłoszenie. Następnego dnia rano odebrałam odpowiedź. Umówiłam się na jeszcze ten sam dzień na rozmowę przez Skype’a z osobą z AIESEC, Janeth. Już kolejnego dnia miałam rozmowę z pracodawcą. Myślałam, że będę czekać kolejne dni na odpowiedź, ale powiedzieli mi od razu, że mnie chcą. Że będę wspaniałym nauczycielem i chcą mnie tam widzieć. I żebym teraz ja się zdecydowała. O czym tu decydować?? Jadę do Meksyku!! Po miesiącu żmudnych poszukiwań wszystko nagle rozwiązało się w ciągu dwóch dni bez żadnych przeszkód. Pozostałe przygotowania – bilety, wyprowadzka, ubezpieczenie, bank, zakupy – chociaż wymagały wysiłku i zaangażowania, również szły gładko. Wiedziałam, że mam tam jechać i chyba ani przez moment się nie zawahałam. Byłam zestresowana, zmęczona przygotowaniami, ale nie miałam ani grama wewnętrznej niepewności, czy to to. Jestem, gdzie miałam być. 


6 komentarzy:

  1. ektracko, że się wszystko udało, Kasiu! :) zazdroszczę góry, Meksyku, hiszpańskiego i wszystkiego! wytrwałości i szybkiego przyswojenia języka, ale chyba z tym nie będziesz miała problemu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Może jednak trzeba jakoś ustawić swoje życie, mieć na nie konkretny pomysł, a nie przenosić się z miejsca na miejsce i imać co chwilę czego innego?"

    Moim zdaniem przeciwstawianie sobie tych dwóch dróg jest błędem, przenoszenie się z miejsca na miejsce i imanie się co chwilę czego innego nie wyklucza konkretnego pomysłu na życie. To właśnie może być pomysł. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Owszem, nie wyklucza, zgadzam sie. Tylko wypadaloby sobie w ktoryms momencie powiedziec "to bedzie moj sposob na zycie", a nie caly czas zastanawiac sie, czy to to, czy nie to... Najbardziej zazdroszcze ludziom, ktorzy podrozuja i zarabiaja na tym kase, np. ci wszyscy od Lonely Planet. Tylko jak sie w to wkrecic ;P.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Jestem, gdzie miałam być." Mam łzy w oczach :)

    A co do momentu, w którym trzeba sobie coś powiedzieć, ja myślę, że to jest taki strasznie głupi mit, wciskany nam przez naszą kulturę, który skutkuje mnóstwem załamań nerwowych i depresji u ambitnych ludzi, którzy chcieliby wielu rzeczy spróbować. Takie oświecenie nie jest potrzebne, i chyba nie do końca możliwe (chyba że masz kredyt na 30 lat, jezu, nigdy!) i bez sensu psuć sobie nerwy, czekając na nie. Tylko krowa nie zmienia zdania, nie? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cieszę się, że podzielasz moje zdanie co do kredytu :D. Pamiętam jak pani od psychologii na uniwerku twierdziła, że w życiu trzeba być kimś, mieć jakąś określoną tożsamość, żebyś mogła np. powiedzieć "jestem nauczycielką", "jestem lekarzem". I pamiętam, że wtedy budziło to mój wewnętrzny sprzeciw. A teraz to już nie wiem, jednak fajnie wiedzieć, kim się jest i mieć jedną rzecz, którą robi się dobrze, którą się kocha i dzięki której można się utrzymać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Eee, jakoś mnie to nie przekonuje. Niby spoko, ale czy ja wiem, czy to takie potrzebne. No i jak już mówiłam o tej krowie :)

    OdpowiedzUsuń