piątek, 28 czerwca 2013

La gente, czyli ludzie




Znacie to uczucie, kiedy energia w Waszym życiu nie płynie? Kiedy rzeka życia jakby zatrzymała się w miejscu przytrzymywana przez niewidzialną tamę, a woda zamiast pędzić naprzód, kotłuje się w jednym miejscu, stając się mętna i zatęchła? Nic specjalnego się wtedy nie dzieje i nie chce się dziać, mimo Waszych najszczerszych chęci i działań. Wszystkie podejmowane kroki napotykają na ścianę oporu. Nic nie klei się do siebie, wszystko się jakoś rozłazi, ludzie nie podłapują Waszych pomysłów i nic i nikt nie współpracuje. Nic nie posuwa się naprzód, nic się nie dzieje, a Wasza frustracja narasta, bo nie rozumiecie dlaczego i jak to zmienić. Z jakichś powodów strumień energii płynącej przez Wasze życie nie może posuwać się dalej. Może dlatego, że za bardzo chcecie i za bardzo się staracie? Może trzeba dać jej przestrzeń, aby działała jak chce? Nie zawsze jest jasne, dlaczego, ale jeśli nie wiadomo, co zrobić, najlepiej po prostu zdać sobie z tego sprawę i przeczekać. Ja swoje przeczekałam i energia znów płynie. I czuję... że tu stać się może coś dobrego : ). Dość powiedzieć, że za trzy tygodnie najprawdopodobniej jadę do Chiapas, a za miesiąc do Mexico City. Daty praktycznie wybrane i został tylko krok do kupienia biletów. A poza tym... zobaczymy, co jeszcze się może stać.

Pewnie czekacie, aż opowiem Wam milion ciekawostek o tym, jacy są Meksykanie i jak ich kultura różni się od naszej? Cóż, nigdy nie byłam jakoś specjalnie dobra w szukaniu różnic między ludźmi, krajami czy kulturami i nigdy mnie to specjalnie nie kręciło. Oczywiście widzę różnice, ale gdy ktoś mnie o to pyta, zazwyczaj muszę się zastanowić, żeby wymienić więcej niż dwie-trzy. Poza tym wzbudza to we mnie zawsze uczucie, jakbym tworzyła podziały, jakbym wskazywała palcem i mówiła „oni są inni”, jakbym zasiewała w umysłach ludzi fałszywy obraz. Zawsze myślałam, że nie widzę tych róznic, bo jestem mało spostrzegawcza i analityczna. Teraz wydaje mi się, że może nie zwracam na to uwagi, bo to po prostu nie jest dla mnie ważne. Po podróżach, które odbyłam i spędzeniu miesięcy w innych krajach stwierdzam, że bardziej ciekawe jest to, jak ludzie wewnątrz są do siebie podobni, mimo wychowania w innej kulturze tysiące kilometrów dalej. Czują to samo, chcą tego samego, nie cierpią tego samego, śmieją się z tego samego. Jest to dla mnie w jakiś sposób niesamowite, że po drugiej stronie globu spotykam ludzi z poczuciem humoru tak podobnym do mojego. Od których dzieli mnie niby bariera językowa, bo nie może porozmawiać całkiem swobodnie, ale rozumiemy się i wiemy, że nadajemy na tych samych falach. A to, że oni lubią jalapeños, ale pewnie nie przełknęliby ogórków kiszonych? To, że kierowcy jeżdzą jak wariaci i potrafią się nie zatrzymać nawet jak stoisz na środku ulicy? To, że ludzie grzecznie ustawiają się w kolejce do autobusu, do którego Polacy pchali by się jeden przez drugiego? Nawet to, że są bardziej otwarci w kontaktach i zapraszają cię do domu ledwo cię poznawszy? To wszystko tylko powierzchnia, coś, żeby zwieść oko i umysł, ale koniec końców – nieistotne.
To niby takie oczywiste i po co o tym pisać, ale kto, poza tym, że niby to WIE, stosuje tę wiedzę w swoim życiu, 24/7, 365 dni w roku? Ja też niestety nie, bo od teorii do praktyki droga wciąż długa. Przykro mi patrzeć, jak w ostatnim czasie podziały między ludźmi w moim kraju wydają się zaostrzać, przynajmniej na płaszczyźnie prawo-lewo. I nie mówię o tych na górze, mówię o wszystkich, z obydwu stron. W kółko wszelakie epitety i wzajemnie odmawianie sobie inteligencji. Pobudka! Teraz!
Resztę niech dopowie kto inny. Jak mogłam tak długo go nie doceniać?? 


piątek, 21 czerwca 2013

Piąty tydzień



Saludos para mis amigos mexicanos que quizàs entran mi blog, pero no entienden ni jota xD
Tak, wiem, dawno nic nie pisałam. Ostatnio był jakiś dziwny okres i nie miałam weny. Teraz jest już 23, a ja obiecałam sobie, że pójdę spać wcześniej… Ale obiecałam sobie też, że napiszę, więc muszę napisać! Choćby króciutko. To wszystko przez to, że zaczęłam wrzucać zdjęcia na facebooka. Dlatego ten post będzie bez zdjęć, zresztą wątpię, że mam czytelnika nie z facebooka, który nie mógłby tam zobaczyć mojego rozrastającego się albumu.
Minął już ponad miesiąc w Monterrey, nie wiem, jak i kiedy. Zdecydowanie za szybko, ponad jedna piąta już za mną, a ja nie czuję, że wykorzystuję mój czas tutaj w pełni. Czasem dzieje się dużo, a czasem nic. Jednocześnie mam tu przecież po prostu normalne życie – chodzę do pracy, gotuję, piorę, robię zakupy – więc trudno oczekiwać, że każdy dzień będzie fascynującą przygodą. Ale na szczęście moje dwie podróże, które planuję – Mexico City i stan Chiapas, nabierają konkretniejszych kształtów. Zdaje się, że mam już kompanów podróży i mniej więcej określone daty, ale nie będę nic zdradzać, żeby nie zapeszać : ). Bądź co bądź, jaram się!
Najważniejszą dla mnie kwestią w moim podsumowaniu miesiąca jest język. Jest lepiej, jest dużo lepiej! Już nie „no, mój hiszpański na pewno się trochę poprawia, uczę się nowych słówek i na pewno rozumiem trochę więcej niż na początku…”. Nie. JEST LEPIEJ. Nie wiem, kiedy dokładnie się to stało, ale w którymś momencie uświadomiłam sobie, że już tak nie stękam, że wypowiadanie przeze mnie zdania są płynniejsze, że już tak nie szukam słów i, co najważniejsze, że ROZUMIEM. Oczywiście nie wszystko, czasem wciąż nic i muszę pytać trzy razy o powtórzenie, ale czuję wielką różnicę w tym, jak się czuję z hiszpańskim, jak się czuję, gdy ktoś do mnie mówi i na ile jestem w stanie nadążać za rozmowami native’ów. A był kryzys, oj, straszny… Powiedzieli mi, że będę śmigać po dwóch tygodniach, jak jeden chłopak z Niemiec i czułam się nieswojo, kiedy po tych dwóch tygodniach poszłam na imprezę i dalej średnio mogłam sobie pogadać. Ale po kolejnych dwóch… co za odmiana! Prawda jest taka, że u każdego to przebiega inaczej i każdy potrzebuje inną ilość czasu. Jak się cieszę! Już nie czuję się jak tuman : ).
Kolejna rzecz to gorąc. Myślałam, że do tego nigdy się nie przyzwyczaję, bo upały generalnie znoszę źle. A tu niespodzianka… Przestały mi aż tak przeszkadzać. Oczywiście jest mi gorąco, ale jestem w stanie funkcjonować i nie męczy mnie to specjalnie. Dobrze, że się trochę oswoiłam, bo w lipcu i sierpniu może tu być nawet 45 stopni… A Wy narzekacie na upały w Polsce, buahaha ;P.
Dzisiaj z moją nową współlokatorką z Polski (o imieniu… tadam, tadam, Kasia) nie poszłyśmy do biura, tylko wysłali nas do pomocy przy innym programie, w ramach którego dostarczana jest żywność dla ubogich. Najpierw pomagałyśmy przy selekcji warzyw i owoców (czyt. odkrawanie zgniłych części), a potem pojechałyśmy towarzyszyć dostawie do społeczności lokalnych. Przy okazji dostałyśmy od szefa zadanie, które mi nijak nie przypasowało, bo polegało na nawiązaniu wyreżyserowanego kontaktu i przeprowadzeniu wyreżyserowanej rozmowy, czyli coś czego nienawidzę… Najpierw miałyśmy pogadać z młodymi Meksykanami, którzy pomagają w AMMAC, bo muszą, a niekoniecznie chcą (tego wymaga program ich szkoły) i zatrząść ich światopoglądem opowiadając, dlaczego zdecydowałyśmy się przyjechać na inny kontynent, żeby pracować za darmo. No pięknie. A potem w społecznościach lokalnych nawiązać ciepłe stosunki, dowiedzieć się o nich jak najwięcej, a najlepiej to jeszcze sprawić, żeby zaprosili nas do siebie do domu! O ile to pierwsze jakoś wyszło, to drugie nie było na moje siły. Zdecydowanie wolałam przebierać cebule i sałaty. Tak, wiem, wyzwanie, przełamywanie siebie i inne pierdoły. Może następnym razem. Zobaczymy, co przyniosą kolejne dni, tygodnie i miesiące, ale wiem, że muszę wykorzystać je bardziej!

sobota, 8 czerwca 2013

La comida, czyli jedzenie, cz.1



Oto temat-rzeka, więc chyba trzeba będzie go podzielić na dwie części, żeby komukolwiek chciało się czytać. Nie zamierzam przekopiowywać z Wikipedii listy i opisów meksykańskich potraw, bo to sam każdy może sobie znaleźć, zresztą byłaby to raczej dość nudna lektura. Napiszę o własnych doświadczeniach z punktu widzenia osoby, która jest tu na dłużej, nie stołuje się specjalnie na mieście, sama sobie gotuje, więc przy tym musiała się nauczyć odnajdywać wśród tutejszych produktów. I ponadto z punktu widzenia osoby, która nie je mięsa w kraju, gdzie mięso jest obecne w większości potraw, a wegetarianin to nader rzadkie zjawisko.
Przed moim wyjazdem do Meksyku żartowałam ze znajomymi, że teraz moja dieta będzie opierać się na fasoli przygotowywanej na milion sposobów. Owszem, fasola jest tu istotnym składnikiem, ale to nie ona zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce. Królową meksykańskiej kuchni jest TORTILLA. Jest bazą większości potraw, a nawet jeśli nie, to i tak podadzą Ci do tego tortille w specjalnym pojemniku z pokrywką, bo tortille muszą być calientitas, czyli cieplutkie. Posiłek je się zazwyczaj nakładając go na tortillę i zawijając ją w rulonik. I nie są to wcale wielkie tortille, jakie znamy z polskich supermarketów, tylko dużo mniejsze, o średnicy ok. 10-15 cm. Koło mojego miejsca pracy codziennie w porze lunchu kursuje samochód, z którego rozlega się wdzięczny kobiecy głos, ten sam w całym Meksyku: „Tortillas calientitas de maìz! Las tortillas calientitas!”. Ja zostałam fanką tostadas, czyli pieczonych tudzież smażonych tortilli, które stają się twarde i chrupkie i można na nie położyć co się chce, jak na kanapkę. A potem oczywiście skropić salsą. 
Moje tostadas z pastą z czarnej fasoli, awokado, papryką, pomidorem i salsą

A do tego np. malteada, czyli milkshake z mango
Salsa to sos, naturalnie pikantny, dodawany do wszystkiego i w ilościach, jakich ja nie jestem w stanie przyjąć. Sama też kupiłam sobie salsę, ale jedną z tych mniej pikantnych, co oznacza, że dodaję sobie ostrożnie pięć kropelek. Meksykanie te łagodniejsze salsy nakładają łyżkami. Dwie główne odmiany salsy to roja, czyli czerwona i verde, czyli zielona. 
Półka z salsami

Następnie – limonki. Też prawie do wszystkiego. Do potraw, do piwa, do owoców, do soków. Łapię się na tym, że też zaczynam je dodawać do czego się da i zachomikowałam sobie kilka w lodówce.  
Piwo w formie chelada, czyli z solą (na brzegu szklanki) i limonką

Oczywiście salsa i limonka

Papryczki chilli i jalapeños (dla ew. niezorientowanych: wymawiamy „halapenios” : ]). Jako tako nie tykam, ale chilli i tak jest chyba we wszystkim, bo czego bym nie spróbowała, to jest choć odrobinę pikantne. Nawet jeśli Meksykanie twierdzą „No pica nada!” (Nic nie piecze!). Zdanie to należy tłumaczyć na polski: „Da się zjeść i nie zionąć ogniem”. Raz kupowałam sobie na mieście owoce w kawałkach i pani zapytała mnie, czy chcę do tego chilli i limonkę, Pozostałam przy limonce. 
Półka z papryczkami

Wspomniane owoce

Inne ważne składniki to wspomniane już mięso (głównie wołowina, wieprzowina, kurczak), również wspomniana fasola (różne rodzaje, nie tylko czerwona), ser (też różne rodzaje), ziemniaki, cebula, pomidory. 
Oczywiście to nie wszystko, wbrew moim obawom w sklepach można dostać praktycznie wszystkie warzywa i owoce, jakie znamy z Polski plus kilka innych dziwactw, w stylu liście bananowca (do zawijania potraw zwanej tamales) czy chayote (https://pl.wikipedia.org/wiki/Kolczoch_jadalny; mam jedno w lodówce, jeszcze nie wiem, co z tym zrobić). Przy tym te dla nas egzotyczne jak mango czy papaja tu kosztują kilka razy mniej. Jabłka są droższe niż w Polsce (od ok. 6 zł za kg), ale dosyć popularne. Ziemniaki też trochę droższe, za to pomidory dzięki Bogu tańsze, ok. 3 zł za kg. 
To są zdaje się liście bananowca

To nie są banany, tylko plátanos - to się smaży

Z innymi rzeczami mam problem. Chleb jest straszny. Właściwie jedyny, jaki można dostać, to gąbkowaty chleb tostowy, do tego drogi. Tylko bułki się do czegoś nadają i to zależy które. Na szczęście czasem można spotkać bagietki. Rasowe ciemne pieczywo, jakie znamy z Polski tutaj nie istnieje, czasem można dostać coś, co jest niby razowe, ale to jakaś odległa reminiscencja.
Kolejna rzecz to woda. Jestem przyzwyczajona, że pije jej dużo i musi być dobra, tj. mineralna, a nie źródlana. W Polsce mam kilka sprawdzonych marek, które zawierają na tyle składników mineralnych, żeby nie smakować jak kranówa. Tutaj wszystkie agua natural smakują jak kranówa (ale polska, bo meksykańska jedzie chlorem i nikt przy zdrowych zmysłach nie pije nieprzegotowanej) i nawet nie da się sprawdzić, ile mają składników mineralnych, bo nikt tego nie podaje.
No i czekolada. Niby się kojarzy z tymi regionami, ale tabliczki czekolady jeszcze tu na oczy nie widziałam. Są przeróżne batony, w tym Snickersy i Milky Waye, ale drogie straszliwie, ze dwa razy droższe niż w Polsce. Co nie znaczy, że ich nie kupuję, tylko że biorę te najmniejsze (22 g, toż to ze dwa gryzy). Za porządnego podwójnego Snickersa trzeba zapłacić jakieś 5-6 zł, skandal.
Poza tym nie ma kremowych serków do smarowania w stylu Almette, ratuję się Philadelphią, którą oni używają do ciast oraz gęstymi dipami. Herbaty piję dużo mniej, bo mi się odechciewa, jak nie ma czajnika elektrycznego. Poza tym w tą pogodę kubek parującego naparu to niekoniecznie to, co pierwsze przychodzi mi na myśl.
Jakoś się już w miarę zdołałam do tych niedogodności przyzwyczaić, choć miałam przez chwilę kryzys, będący chyba po prostu najgorszym etapem szoku kulturowego, gdy wszystko mi przeszkadzało i mnie drażniło. Myślę, że wyszłam już na prostą i moje reakcje się unormowały. Poznałam już w miarę tutejsze produkty i moje podstawowe zakupy żywnościowe w supermarkecie nie trwają godzinę, Jest, co jest, a czego nie ma, to trudno, jest tyle innych rzeczy ; ). Spodobało mi się babranie w tych wszystkich sosach, zagryzanie tortillą i skrapianie limonką : D.

czwartek, 6 czerwca 2013

El trabajo, czyli praca



         Jutro moje pierwsze publiczne wystąpienie po hiszpańsku! Organizacja, dla której pracuję jako wolontariuszka, organizuje konferencję nt. jak pozyskiwać wolontariuszy, także zza granicy. Mam mieć tam swoje 5, czy raczej 15 minut i opowiedzieć o sobie i swoim doświadczeniu związanym z wolontariatem w Monterrey. Wczorajsze pół dnia i dzisiejszy cały dzień w pracy spędziłam na przygotowywaniu prezentacji, która koniec końców w połowie składa się z reklamy naszego pięknego kraju: m.in. zdjęć Bałtyku, jezior, gór i miast oraz przykładów łamańców językowych (nie, nie ma mojego nazwiska) ;P. Całą kartkę A4 zapisałam tym, co mam jutro powiedzieć, poszukałam słownictwo, no i mam nadzieję, że nie zatnę się nagle i nie powstanie minutowa cisza, bo tego najbardziej nienawidzę. Najgorsze, że mam się ubrać w długie spodnie i koszulę, przy 35 stopniach! Oni tu wszyscy tak chodzą i nie mam pojęcia, jak funkcjonują. Ja latam tylko w szortach, spódniczkach i koszulkach na ramiączkach, i umieram i tak.
Skoro już zeszło na temat mojego wolontariatu, to może przybliżę, co przyjechałam tu robić poza skakaniem po piramidach. Jestem wolontariuszką organizacji AMMAC (http://www.ammac.com.mx), która pomaga potrzebującym na różne sposoby, m.in. budując i naprawiając domy czy przekazując im żywność. Ja z kolei zajmuję się programem Saturday School, który ma na celu zachęcenie dzieci z biedniejszych rodzin do kontynuowania nauki, na co często się nie decydują. W związku z tym co sobotę organizowane są dla chętnych zajęcia, które mają pokazać, że nauka może być fajna. Myślałam, że przyjeżdżam tu jako nauczyciel angielskiego, ale okazuje się, że mam w większości koordynować cały program – rozmawiać z dyrektorem szkoły, z nauczycielami, z rodzicami, umawiać wolontariuszy na każdą sobotę, być obecną na każdych zajęciach i pilnować, by wszystko grało. Brzmi jak super wyzwanie zważywszy na mój obecny poziom hiszpańskiego. Pożyjemy, zobaczymy, na razie będzie chwilowo spokojniej, bo zbliżają się wakacje. W minioną sobotę zakończyliśmy semestr i jesteśmy na etapie poszukiwania szkoły na kolejny. Jak już jakąś upatrzymy i zaczniemy wszystko rozkręcać, to się zacznie prawdziwy Meksyk i próba moich sił... A twierdzili, że to w korpo są czalendże, phi. Życia nie znają. Swoją drogą, jak dobrze, że mnie tam NIE MA! Naprawdę dobrze tu być, dni różnią się od siebie, mam zróżnicowane zajęcia, spotykam się z ludźmi i przede wszystkim robię coś wartościowego.
Do tej pory głównie obserwowałam przebieg programu m.in. uczestnicząc w dwóch ostatnich sobotach tego semestru. Dwa tygodnie temu pojechaliśmy z dziećmi do bioparku, gdzie główną atrakcją jest przejażdżka otwartym autobusem po parku safari, karmienie wielbłądów, antylop, żyraf, strusi i innych stworzeń Bożych. Najbardziej szalone okazały się wielbłądy, które biegły za autobusem pchając mordy do wewnątrz po więcej jedzenia. Pisku dzieci nie da się opisać :). 





To ja na atrakcji nazwanej Kilimanjaro
Wróciłam tak wykończona jak nie byłam nawet po dwudniowej podróży tutaj – robieniem bez przerwy zdjęć (zostałam na ten dzień mianowana fotografem), upałem i hiszpańskim. Podłamałam się, że nie rozumiem dzieci, zwłaszcza tych młodszych, bo mamroczą cieniutkim głosikiem... Za to w minioną sobotę dzieciaki napisały końcowy test, a potem przyszedł czas na różnorakie gry i zabawy, w większości mokre. Jako że było ich nieparzyście, zostałam zwerbowana do jednej z gier drużynowych polegającej na przenoszeniu wody z jednego wiadra do drugiego za pomocą gąbki... Gąbka była przekazywana z rąk do rąk ponad głowami, więc na sucho nikt nie skończył. Dodam, że moja drużyna wygrała :). Co prawda dalej nie za wiele sobie mogłam z dzieciakami pogadać (choć więcej niż tydzień wcześniej), ale czuję, że mnie polubiły, no i nauczyły się wymawiać moje imię :D. Dzisiaj pojechaliśmy do szkoły ostatni raz i zaczęły mnie wołać z jednej z klas :). Mam nadzieję, że zanim zaczniemy następny semestr, to będę w stanie się z nimi porozumieć ;P. 
Na koniec trochę meksykańskiej muzyki i nie będą to mariachi.

sobota, 1 czerwca 2013

Każdy nowy dzień rodzi nowe paranoje


Każdy nowy dzień tutaj jest niespodzianką ;P. Mieszkam w pokoju, który znajduje się na tyłach biura organizacji AMMAC, dla której pracuję, a reszta pomieszczeń (kuchnia, pralnia) są wspólne ze wszystkimi ludźmi, którzy się tu kręcą. W związku z tym każdego dnia coś znika albo niespodziewanie przybywa. Dzisiaj na przykład szukałam miski, żeby zrobić pranie i okazało się, że została użyta jako suszarka do naczyń. Do tego robienie pranie oznacza zawsze przekładanie z suszarki/z pralki/z umywalki stosów pomarańczowych koszulek AMMAC-u, które dają wszystkim wolontariuszom. Tak, ja też mam. W pomieszczeniu, które służy jako pralnia, od jakiegoś tygodnia stoi (leży?) piñata (http://pl.wikipedia.org/wiki/Piniata) przedstawiająca Dzwoneczek z Piotrusia Pana. Niestety do dzisiaj nie dowiedziałam się, dlaczego. Naczynia myjemy proszkiem do prania rozpuszczonym w wodzie w kubku po jogurcie. Raz kiedy chciałam zrobić pranie, akurat postanowili kupić środek do mycia naczyń, więc dla równowagi uprałam ubrania w proszku do mycia naczyń.
Jedzenie – o, to jest temat rzeka! AMMAC codziennie dostaje stosy warzyw, owoców i chleba, które potem rozdaje potrzebującym. Ja i moja współlokatorka, Daniela z Kolumbii, możemy sobie codziennie brać z tego, co chcemy. W praktyce wygląda to tak, że kiedy przychodzimy późnym popołudniem z pracy (pracujemy w innym biurze) nie ma już prawie nic i pierwszym, co robię, jest udanie się na poszukiwanie tego, co zostało po innych albo w przypływie geniuszu pomyśleli, żeby nam zostawić. Miejsce poszukiwań nr 1 – duża, śmierdząca lodówka w kuchni. Każdy może brać z niej, co chce, a są tam cuda-niewidy, tylko niekoniecznie to, co akurat potrzebujesz. Teraz mamy chyba dwie papaje, tortille (oczywiście), truskawki drugiej świeżości (norma), chyba jeszcze kaktusa (jadalnego), dużo żarcia dla psa (pilnuje nas w nocy) i nie pomnę, co jeszcze, a nie chce mi się teraz wstawać, żeby sprawdzić. Miejsce poszukiwań nr 2 – całe biuro i porozrzucane po nim skrzynki i worki, w których najczęściej znajdują się bułki albo drożdżówki (akurat tego jest zawsze pod dostatkiem). Jeśli do tej pory nie znajdę warzyw i owoców, udaję się do garażu, który służy też jako magazyn i najczęściej o tej porze jest już zamknięty, więc muszę prosić szefa (który mieszka naprzeciwko) o otworzenie. Większość tego, co się tam znajduje o tej porze, jest już drugawej świeżości, ale zawsze wygrzebię coś, co dobrze wygląda. Aczkolwiek na co trafisz – nigdy nie wiesz. Dziś np. wzięłam ogórka i dwie cukinie. Jakiś tydzień temu zostawili nam skrzynię warzyw i owoców i było fajnie, ale potem chyba zapomnieli to powtórzyć. Dwa razy się upominałam, muszę upomnieć się bardziej. Co prawda dostajemy raz na tydzień 350 pesos, ale to tylko ok. 100 złotych i jakaś jedna trzecia idzie na dojazdy do pracy.
Teraz zaczęła się jeszcze zabawa pt. „Ile sprzętów na raz może być włączonych zanim pójdą bezpieczniki?”. Wcześniej nie działo się nic, ale nagle przez ostatnie dwa dni spaliły się trzy razy, z czego ostatni raz minionej nocy i musiałyśmy spać bez klimatyzacji (a jest cholernie duszno), a rano myć się po ciemku. Niestety to właśnie owa klimatyzacja najbardziej obciąża system elektryczny. Mają go wymienić na dniach, ale na razie chodzi na raz tylko jedna z dwóch naszych lodówek i wyłączamy klimatyzację na czas robienia prania.
Poza tym moja komórka (albo sieć) zwariowała i wczorajszego smsa od znajomego „Aqui te espero” (Czekam tu na Ciebie) dostałam kilkanaście razy, od wczorajszego wieczora do dzisiejszej godziny 12, bo wtedy przyszedł (na razie) ostatni. Gdy tylko weszłam dziś do biura, powiedziałam owemu znajomemu, że bardzo mu dziękuję, ale żeby już na mnie nie czekał.
Cóż, przynajmniej nie jest nudno i jest o czym pisać oraz śmiać się z Danielą ;P.
Pora spać, bo jutro ostatnia Saturday School przed wakacjami!