sobota, 8 czerwca 2013

La comida, czyli jedzenie, cz.1



Oto temat-rzeka, więc chyba trzeba będzie go podzielić na dwie części, żeby komukolwiek chciało się czytać. Nie zamierzam przekopiowywać z Wikipedii listy i opisów meksykańskich potraw, bo to sam każdy może sobie znaleźć, zresztą byłaby to raczej dość nudna lektura. Napiszę o własnych doświadczeniach z punktu widzenia osoby, która jest tu na dłużej, nie stołuje się specjalnie na mieście, sama sobie gotuje, więc przy tym musiała się nauczyć odnajdywać wśród tutejszych produktów. I ponadto z punktu widzenia osoby, która nie je mięsa w kraju, gdzie mięso jest obecne w większości potraw, a wegetarianin to nader rzadkie zjawisko.
Przed moim wyjazdem do Meksyku żartowałam ze znajomymi, że teraz moja dieta będzie opierać się na fasoli przygotowywanej na milion sposobów. Owszem, fasola jest tu istotnym składnikiem, ale to nie ona zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce. Królową meksykańskiej kuchni jest TORTILLA. Jest bazą większości potraw, a nawet jeśli nie, to i tak podadzą Ci do tego tortille w specjalnym pojemniku z pokrywką, bo tortille muszą być calientitas, czyli cieplutkie. Posiłek je się zazwyczaj nakładając go na tortillę i zawijając ją w rulonik. I nie są to wcale wielkie tortille, jakie znamy z polskich supermarketów, tylko dużo mniejsze, o średnicy ok. 10-15 cm. Koło mojego miejsca pracy codziennie w porze lunchu kursuje samochód, z którego rozlega się wdzięczny kobiecy głos, ten sam w całym Meksyku: „Tortillas calientitas de maìz! Las tortillas calientitas!”. Ja zostałam fanką tostadas, czyli pieczonych tudzież smażonych tortilli, które stają się twarde i chrupkie i można na nie położyć co się chce, jak na kanapkę. A potem oczywiście skropić salsą. 
Moje tostadas z pastą z czarnej fasoli, awokado, papryką, pomidorem i salsą

A do tego np. malteada, czyli milkshake z mango
Salsa to sos, naturalnie pikantny, dodawany do wszystkiego i w ilościach, jakich ja nie jestem w stanie przyjąć. Sama też kupiłam sobie salsę, ale jedną z tych mniej pikantnych, co oznacza, że dodaję sobie ostrożnie pięć kropelek. Meksykanie te łagodniejsze salsy nakładają łyżkami. Dwie główne odmiany salsy to roja, czyli czerwona i verde, czyli zielona. 
Półka z salsami

Następnie – limonki. Też prawie do wszystkiego. Do potraw, do piwa, do owoców, do soków. Łapię się na tym, że też zaczynam je dodawać do czego się da i zachomikowałam sobie kilka w lodówce.  
Piwo w formie chelada, czyli z solą (na brzegu szklanki) i limonką

Oczywiście salsa i limonka

Papryczki chilli i jalapeños (dla ew. niezorientowanych: wymawiamy „halapenios” : ]). Jako tako nie tykam, ale chilli i tak jest chyba we wszystkim, bo czego bym nie spróbowała, to jest choć odrobinę pikantne. Nawet jeśli Meksykanie twierdzą „No pica nada!” (Nic nie piecze!). Zdanie to należy tłumaczyć na polski: „Da się zjeść i nie zionąć ogniem”. Raz kupowałam sobie na mieście owoce w kawałkach i pani zapytała mnie, czy chcę do tego chilli i limonkę, Pozostałam przy limonce. 
Półka z papryczkami

Wspomniane owoce

Inne ważne składniki to wspomniane już mięso (głównie wołowina, wieprzowina, kurczak), również wspomniana fasola (różne rodzaje, nie tylko czerwona), ser (też różne rodzaje), ziemniaki, cebula, pomidory. 
Oczywiście to nie wszystko, wbrew moim obawom w sklepach można dostać praktycznie wszystkie warzywa i owoce, jakie znamy z Polski plus kilka innych dziwactw, w stylu liście bananowca (do zawijania potraw zwanej tamales) czy chayote (https://pl.wikipedia.org/wiki/Kolczoch_jadalny; mam jedno w lodówce, jeszcze nie wiem, co z tym zrobić). Przy tym te dla nas egzotyczne jak mango czy papaja tu kosztują kilka razy mniej. Jabłka są droższe niż w Polsce (od ok. 6 zł za kg), ale dosyć popularne. Ziemniaki też trochę droższe, za to pomidory dzięki Bogu tańsze, ok. 3 zł za kg. 
To są zdaje się liście bananowca

To nie są banany, tylko plátanos - to się smaży

Z innymi rzeczami mam problem. Chleb jest straszny. Właściwie jedyny, jaki można dostać, to gąbkowaty chleb tostowy, do tego drogi. Tylko bułki się do czegoś nadają i to zależy które. Na szczęście czasem można spotkać bagietki. Rasowe ciemne pieczywo, jakie znamy z Polski tutaj nie istnieje, czasem można dostać coś, co jest niby razowe, ale to jakaś odległa reminiscencja.
Kolejna rzecz to woda. Jestem przyzwyczajona, że pije jej dużo i musi być dobra, tj. mineralna, a nie źródlana. W Polsce mam kilka sprawdzonych marek, które zawierają na tyle składników mineralnych, żeby nie smakować jak kranówa. Tutaj wszystkie agua natural smakują jak kranówa (ale polska, bo meksykańska jedzie chlorem i nikt przy zdrowych zmysłach nie pije nieprzegotowanej) i nawet nie da się sprawdzić, ile mają składników mineralnych, bo nikt tego nie podaje.
No i czekolada. Niby się kojarzy z tymi regionami, ale tabliczki czekolady jeszcze tu na oczy nie widziałam. Są przeróżne batony, w tym Snickersy i Milky Waye, ale drogie straszliwie, ze dwa razy droższe niż w Polsce. Co nie znaczy, że ich nie kupuję, tylko że biorę te najmniejsze (22 g, toż to ze dwa gryzy). Za porządnego podwójnego Snickersa trzeba zapłacić jakieś 5-6 zł, skandal.
Poza tym nie ma kremowych serków do smarowania w stylu Almette, ratuję się Philadelphią, którą oni używają do ciast oraz gęstymi dipami. Herbaty piję dużo mniej, bo mi się odechciewa, jak nie ma czajnika elektrycznego. Poza tym w tą pogodę kubek parującego naparu to niekoniecznie to, co pierwsze przychodzi mi na myśl.
Jakoś się już w miarę zdołałam do tych niedogodności przyzwyczaić, choć miałam przez chwilę kryzys, będący chyba po prostu najgorszym etapem szoku kulturowego, gdy wszystko mi przeszkadzało i mnie drażniło. Myślę, że wyszłam już na prostą i moje reakcje się unormowały. Poznałam już w miarę tutejsze produkty i moje podstawowe zakupy żywnościowe w supermarkecie nie trwają godzinę, Jest, co jest, a czego nie ma, to trudno, jest tyle innych rzeczy ; ). Spodobało mi się babranie w tych wszystkich sosach, zagryzanie tortillą i skrapianie limonką : D.

1 komentarz: