środa, 7 sierpnia 2013

Chiapas - czas z tym skończyć (cz.4 i ostatnia)


Dzień 5

                Obudziłam się sama. Postanowiłam, że wykorzystam ten dzień najlepiej, jak mogę. Był to ostatni dzień MOJEJ podróży, należał do mnie i musiał być dobry.
                Samej jakoś łatwiej było szybko się ogarnąć, zjeść śniadanie i wyjść z hostelu o przyzwoitej godzinie. Postanowiłam pojechać do wioski San Juan Chamula, po powrocie pozwiedzać jeszcze trochę San Cristóbal, coś zjeść i iść na autobus do Villahermosa o 18:00. Zapytałam w hostelu, czy mogliby przechować przez ten czas mój plecak, żebym nie musiała z nim chodzić cały dzień i oczywiście się zgodzili, za darmochę. Pracują tam fajni, wyluzowani ludzie, m.in. obcokrajowcy, ma swój klimat, ogródek, ławeczki, ognisko każdego wieczora, biblioteczkę, filmy. Śniadania mi średnio smakowały (wszystko na słodko), ale i tak polecam, nazywa się Rossco Backpackers. 



                Za pomocą mapy i pytania się kilka razy o drogę, dotarłam do miejsca, skąd odjeżdżały colectivos do San Juan Chamula. Tylko 12 peso (3,5 zł) w jedną stronę, a do tego niezapomniane doświadczenie. Jechałam po krętej, wznoszącej się drodze z tubylcami, m.in. kobietami w tradycyjnych kolorowych strojach, z włosami zaplecionych w warkocze i niosącymi dzieci w tobołkach na plecach lub przed sobą.
                Po ok. 20 minutach bus wysadził nas na rynku San Juan Chamula. Najpierw skierowałam swoje kroki w stronę kościoła, który miał być główną atrakcją. Oj i był. Był zdecydowanie rzeczą, która najbardziej zaskoczyła mnie w całym Chiapas i zrobiła na mnie największe wrażenie. Przekroczyłam próg kościoła spodziewając się typowego wnętrza, ławek, złoconych obrazów i takich tam. O, nie. Nie było żadnych ławek. Podłoga całego kościoła była obficie pokryta sosnowymi igłami. Tu i ówdzie na ziemi siedziały grupki miejscowej ludności paląc przed sobą świece (przytwierdzone woskiem do podłogi) i modląc się w swoim języku, tzotzil. Wszyscy mieli ze sobą napoje, głównie coca-colę. Później dowiedziałam się, że chodzi chyba o oczyszczanie się w czasie rytuału. Kilka kobiet miało też ze sobą martwe kury. Przechadzałam się między tym wszystkim z szeroko otwartymi ustami przez dobrych kilka minut. W powietrzu unosił się zapach kadzideł, a wszystko było jakieś nadprzyrodzone i dzikie. W życiu czegoś takiego nie widziałam i w życiu nie potrafiłabym sobie nawet tego wyobrazić. Kościół chrześcijański połączony w najlepsze z pogańskimi rytuałami, które przetrwały konkwistę. Niestety nie mam zdjęć, bo we wnętrzu nie można ich było robić. 



                Po wyjściu z kościoła bez większych problemów udało mi się kupić wegetariański obiad za zawrotną cenę 40 peso (11 zł, szkoda, że w samym San Cristóbal nie ma takich cen ;P). Najadłam się totalnie, a jalapeños i sos habanero wcale mnie bardzo nie piekły! Nie wiem, w czym tkwi tajemnica, chyba były jakąś słabszą wersją, bo potem jadłam inne i nie, wcale się nie przyzwyczaiłam. Następnie udałam się na poszukiwania cmentarza opisanego w moim przewodniku. Szłam ulicą z dwóch stron zastawioną stoiskami z pamiątkami, więc oczywiście zanim znalazłam ten cmentarz, miałam już figurki zwierząt, kolejne bransoletki do kolekcji, długopis, torebkę, breloczek i nawet nie pamiętam co. No bo wszystko takie tanie! Ok, poza torebką, ale była śliczna i, jak to mówią, powiedziała do mnie „mamo”. Tu i ówdzie, zwłaszcza na rynku przed kościołem, kręciły się dzieci czekające na turystów i sprzedające różne tanie pamiątki. Gdy się odmawiało, najczęściej mówiły, że są głodne. Albo w ogóle nic nie sprzedawały, tylko za tobą chodziły i chciały jedno peso. No bo jak jestem biała, to przecież z Hameryki i sypię dolarami... Smutne to było, ale trochę mi przeszło, jak kupowałam pocztówki i chłopiec stojący obok, NIE SPRZEDAJĄCY tych pocztówek, powiedział „Za kartki 30 peso i 5 peso napiwku dla mnie”. Zapytałam, dlaczego niby dla niego, na co odparł zawadiacko „Głodny jestem!”. Yy, jasne. 
Piękne jest to, co przykrywa tortille, ale niestety nie udało mi się niczego podobnego w takim rozmiarze znaleźć na straganach.



                Dotarłam w końcu do starego cmentarza, na którym groby miały krzyże w trzech kolorach: białym, niebieskim i czarnym. Mój niezastąpiony przewodnik wyjaśnił, że krzyże białe były dla dzieci, czarne dla tych, którzy umarli staro, a niebieskie dla całej reszty. Pozwiedzałam też stary, opuszczony kościół przy cmentarzu. 








                No i to w sumie tyle, co było do zobaczenia w San Juan Chamula, ale na pewno warto zobaczyć na własne oczy ten szalony kościół z martwymi kurami i przekonać się, jak żyją potomkowie Majów na prowincji. 




Później wracałam z tą parą busem.


Jak zrobić dwa błędy ortograficzne w czterech słowach ;)


                Po powrocie do San Cristobal miałam jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam odwiedzić muzeum majańskiej medycyny. Niestety żadna z map, które miałam już tam nie sięgała, więc ledwo je znalazłam, po drodze się zgubiwszy, bo jedna z zapytanych osób wskazała mi przeciwny kierunek. W rezultacie nie zostało mi wiele czasu na zwiedzanie, ale muzeum na szczęście nie jest duże. No i szału też nie robi, chociaż dowiedziałam się trochę o majańskich rytuałach, m.in. o tym, jak wygląda poród, co możecie podziwiać na zdjęciu poniżej. Łożysko zakopują pod podłogą. Ale jak ktoś nie jest zainteresowany tematem i nie ma za dużo czasu w San Cristóbal, to nie ma co sobie zawracać głowy. Ciekawsze jest pewnie polecane Na Bolom (i bliżej centrum, a nie na jakimś zadupiu, gdzie już trochę miałam strach iść), ale tam niestety nie dotarłam. 
Droga do muzeum, już zwątpiłam, gdzie jestem. Co to, k****, Dziki Zachód?


A to jest poród, proszę państwa. Z przodu małżonek, z tyłu partera, czyli znachorka opiekująca się kobietami.

Wyrób świec.

Toalety podpisane w tzotzil zdaje się.

"Nie pij Coca-Coli". Plakat wydaje się dość stary, ale kampania raczej nie przyniosła wielkiego skutku, bo spożycie Coca-Coli jest tu nadal ogromne, tak jak ilość zachorowań na cukrzycę...

Słów kilka o modyfikowanej genetycznie kukurydzy. A ilość spożycia kukurydzy również jest tu OGROMNA (wystarczy, że tortille są robione z mąki kukurydzianej).
                Gdy byłam w muzeum, lunął deszcz (wiwat pora deszczowa), więc wzięłam taksówkę do hostelu, zabrałam swój plecak i pomaszerowałam do centrum coś zjeść. Postanowiłam sprawdzić polecany mi wcześniej Bar Revolución (ma klimat), gdzie zamówiłam wielką i pyszną kanapkę na wynos i udałam się na dworzec autobusowy po drodze robiąc ostatnie zdjęcia. Ech, miałam nadzieję, że starczy mi jeszcze czasu na spokojny spacer po mieście, ale przez Museo Medicina Maya się nie udało, więc trzeba było szybko powiedzieć „Adiós, San Cristóbal, mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy...”. 


                Najpierw pojechałam do Tuxtla Gutierrez, gdzie miałam przesiadkę do Villahermosa. Kierowca drugiego busa, gdy tylko mnie zobaczył, cały się rozpromienił, rozweselił i zapytał, jak mam na imię. Ech. Potem na szczęście dał mi spokój.
                Po kilku godzinach dotarłam do Villahermosa, gdzie odebrał mnie Julio i zabrał do siebie do domu. Tam odbywała się akurat posiadówa z udziałem jego ojca i jakichś znajomych. Powiedzieli, że ich dom jest moim domem, a kobieta w ich domu jest dla nich święta :).  Wyrażenie „Mi casa es tu casa”, to coś, co można usłyszeć w Meksyku bardzo często, nawet od dopiero poznanych osób ;). Nawet miałam ochotę posiedzieć i pogadać, podzielić się wrażeniami z podróży, ale było już strasznie późno, a ja musiałam bardzo wcześnie wstać na samolot. Poszłam więc spać, a rano bez najmniejszych chęci odleciałam z powrotem do Monterrey.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz