Kilka
dni temu obudziłam się nagle w nocy i nie wiedziałam, gdzie jestem. Mój pokój
nie ma okien, więc w nocy jest totalnie ciemno i nic nie widać. Co mnie nagle
obudziło i dlaczego po czterech miesiącach spania w tym samym pokoju wyrwana ze
snu w ciemności nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie się znajduję? Nie mam
pojęcia. Punktem tej historii jest to, że w pierwszym uderzeniu świadomości
zaczęłam pytać na głos „Co się stało? Co się stało?”… po hiszpańsku. Hiszpański
włączył mi się automatycznie i bez zastanowienia jako pierwszy język. Rozmawiałam
o tym z koleżanką (pozdrowienia : D) i bardzo trafnie to określiła – to jest
ten język, który wyrywa się na powierzchnię. Znając kilka języków czuję jakby
stanowiły one przenikające się warstwy. Oczywiście nie chcę, żeby się
przenikały i mieszały, ale robią to nieuniknienie. A znam tylko cztery i nie
mam pojęcia, jak ludzie radzą sobie z siedmioma czy więcej.
Kiedy
przyjechałam do Meksyku, przez jakiś miesiąc walczyłam z wtrącającym mi się natrętnie
do hiszpańskiego fińskim. Najpierw fiński chciał dominować, potem zaczęłam
mieszać jeden z drugim, np. odmieniając fiński czasownik na hiszpański sposób
albo vice versa (tengan – ja mam, levato – odpoczywam; dzięki Bogu tylko w
mojej głowie, na tyle byłam świadoma). Czasem dalej mi się to zdarza, choć nie
wiem, jakim cudem, bo nastąpiła cudowna zamiana języków i teraz, kiedy chcę coś
powiedzieć albo pomyśleć po fińsku, muszę się mocno skupić, żeby nie wyszedł mi
hiszpański. Nawet kiedy wydaje mi się, że powiedziałam całe zdanie po fińsku,
okazuje się, że wtrąciłam y zamiast ja albo jakieś inne drobne, bardzo
często używane słówko. A sí to już
natręt nad natrętami, joo na pewno
nie wyszłoby mi naturalnie. Nie wspomnę o mękach przy próbie wygrzebania z
pamięci trudniejszych słów, jak pióro albo odważny. Oczywiście nadal znam
fiński, ale został on zepchnięty pod hiszpański i potrzebowałabym trochę
praktyki, żeby go odświeżyć.
Myślę,
że ta walka wynika z tego, że mój mózg umiejscawia hiszpański i fiński w
podobnym miejscu. Mieszkam za granicą, porozumiewam się na co dzień w obcym
języku, więc mój mózg stwierdził, że zapewne jestem w Finlandii, jak to się
wcześniej zdarzyło kilka razy na przestrzeni pięciu lat. Poza tym powiedzmy, że
w hiszpańskim doszłam do podobnego poziomu jak w fińskim (tzn. jeśli chodzi o
możliwości komunikacyjne, bo słownictwo w hiszpańskim mam dużo uboższe) i mój
mózg oszalał, chce zlepić wszystko w jedną całość.
Angielski
ma się lepiej, bo znam go dużo dłużej niż fiński i bardziej się zadomowił.
Hiszpański tak łatwo go z posad nie ruszy. Ale nadgryza, bo kiedy czasem zdarza
mi się tu mówić po angielsku, to czuję hiszpański bulgoczący pod powierzchnią i
zdarza mi się wepchnąć jakiś hiszpański wyraz, na szczęście zazwyczaj sobie to
uświadamiam..
Wydawałoby
się, że mój język ojczysty jest nie do ruszenia i ma zagwarantowane miejsce na
powierzchni, z której nic go nie wypchnie. Wypchnąć może nie wypchnie,
przynajmniej nie po tak krótkim czasie, ale jak na skypie chciałam powiedzieć
do mamy hola, a potem przytaknęłam sí, to poczułam się dziwnie… Czasem,
jak mówię dużo po hiszpańsku, a potem mam przejść na polski, to czuję tuż pod
powierzchnią ten pierwszy… Nasuwają mi się nawet nie tyle wyrazy, co
konstrukcje, takie jak voy a…, estoy –ndo. Nie, nie mówię tak, ale
powstaje to automatycznie w mojej głowie.
Nigdy
nie zdarzyło mi się być tyle czasu za granicą i mówić (właśnie mój mózg
podpowiedział mi hablać) przez tyle
czasu w obcym języku. A zostały jeszcze trzy miesiące, ciekawe, co osiągnę do
tego czasu.
I
tak naprawdę wcale nie jest tak, że wymiatam po hiszpańsku. Owszem, mówię
płynnie, szybko, rozmawiam i pracuję po hiszpańsku. Ale po przyswojeniu
słownictwa niezbędnego do komunikacji zrobiłam się leniwa i już prawie nie uczę
się nowych słówek. Przestało mi się chcieć je zapisywać, próbuję zrozumieć i
zapamiętać ze słuchu, ale to w moim przypadku działa, jak usłyszę jakieś słowo
ze dwadzieścia razy w dwudziestu różnych kontekstach, czyli średnio raz na
miesiąc uda mi się nauczyć nowego. No i to koszmarne rozumienie ze słuchu.
Czuję, jakbym miała jakąś blokadę w głowie, w każdym obcym języku. Mówię, co
chcę. Piszę jeszcze więcej. Czytając rozumiem wszystko, chyba że nie znam
kluczowych słówek albo są dziwne konstrukcje gramatyczne. A ze słuchu to czasem
nie wychwytuję najprostszego zdania chociaż powtórzą mi je trzy razy…
Oczywiście wszystko zależy od dnia, od warunków i od osoby. Są osoby, które
rozumiem zazwyczaj w prawie 100%, są takie, które jak zrozumiem, to jestem z
siebie dumna. Warunki niestety rzadko są sterylne – hałas ulicy, szum
wentylatora, rozmowy innych, muzyka, krzyki dzieci. No i te dni, te dni
chu*owego hiszpańskiego, fińskiego, angielskiego, baskijskiego czy whatever…
Kto mówi w językach obcych, ten rozumie (piona). Ok, powiedzmy, że zazwyczaj
jeden na jeden rozmawiam w miarę swobodnie. Ale już uczestniczenie w dyskusjach
native’ów to inna gadka. Jeśli znam temat, jeśli opowiadają o czymś, co nam się
przydarzyło, to super, czuję się jedną z nich. Jak zaczynają opowiadać jakieś
historie, których nie znam, dyskutować na jakikolwiek temat, a już nie daj Boże
żartować, to na początku walczę, walczę, ale potem się poddaję i coraz bardziej
odsuwam na bok aż do całkowitego outsiderstwa i samotności. Nienawidzę jak tak
co chwilę rechoczą, a ja mimo starań nie mogę zrozumieć, o co chodzi.
Rozumienie żartów jest wg mnie najtrudniejsze, bo zazwyczaj opierają się na
jakimś jednym słówku, którego akurat nie wyłapiesz. I chyba najbardziej boli,
bo wszyscy dookoła się zaśmiewają, a ty czujesz się jak kosmita. Czujesz wręcz,
jakby śmiali się z ciebie, chociaż wiesz, że to nieprawda. Ludzie pytają mnie tu
czasem, czego najbardziej brakuje mi z Polski i myślą, że to rodzina,
przyjaciele albo jedzenie. Ok, też. Ale nawet do głowy im nie przyjdzie, że najbardziej
brakuje mi mojego języka. Swobodnych rozmów ze wszystkimi o wszystkim, bycia
częścią dyskusji, śmiania się razem ze wszystkich żartów, bawienia się
językiem. Cóż, na szczęście mój charakter i poczucie humoru są widoczne również
w obcym języku i są osoby, które to doceniają. I tymi momentami się cieszę. Próbuję
nie brać do siebie tych, w których czuję się samotna i wyobcowana w świecie
języka, w którym się nie wychowałam. Ale jest ciężko po takim czasie, jestem
już zmęczona.