W
mojej rodzinie uchodzę za globtrotera, wśród niektórych znajomych również. Ja
się aż tak nie czuję, bo z drugiej strony mam wielu znajomych, którzy podróżują
dużo więcej i częściej niż ja, zwiedzili o wiele więcej miejsc i przy nich
zdecydowanie wypadam blado. No ale powiedzmy, że na pewno podróżuję więcej i
dalej niż przeciętna osoba. Poza tym miałam to szczęście, że moje zagraniczne
podróże to głównie nie wyjazdy na kilka dni, tydzień czy dwa, spanie w
ho(s)telu, zaliczanie zabytków i prowadzenie przypadkowych rozmów z tubylcami, tylko
mieszkanie i studiowanie czy pracowanie w danym kraju. A to jest zupełnie,
zupełnie inna jakość. Bo taki wyjazd to
najczęściej jak zaczęcie nowego życia, zwłaszcza jeśli wyjeżdża się samemu. Przeczytałam
ostatnio zdanie, które zresztą znałam już wcześniej i które jest trochę
przesadzone, ale ma w sobie prawdę: „Świat jest jak książka, a ci, którzy nie
podróżują, czytają tylko jedną stronę”. Oczywiście nie chce umniejszać
doświadczeń tych, którzy tyle nie jeżdżą po świecie, bo np. nie mają
możliwości, ale ja dzięki zmienianiu miejsc w kraju i za granicą czuję się
trochę, jakbym przeżyła kilka żyć albo przynajmniej kilka odrębnych rozdziałów.
Moje życie katowickie, moje życie tomaszowskie, moje życie poznańskie, moje
życie fińskie (również w kilku rozdziałach), moje życie krakowskie i wreszcie
moje życie meksykańskie. Zmienia się wszystko: otoczenie, język, ludzie,
klimat, jedzenie. Z jedną niezmienną stałą, którą jesteś ty i twoja świadomość.
W tym wszystkim z całą pewnością posiadasz tylko siebie.
Są
ludzie, którzy nie rozumieją takiego podróżowania i ciągłego zmieniania miejsc,
ale chyba tylko dlatego, że sami tego nie doświadczyli. Czy tym da się nie
zarazić, gdy już się zacznie? I tu naprawdę nie chodzi tylko o zwiedzanie zabytków,
poznawanie obcokrajowców i próbowanie egzotycznych potraw. To jest wspaniałe, ale to tylko
powierzchnia tego wszystkiego, co doświadczasz decydując się na życie w obcym
kraju.
Gdy
żyjesz i pracujesz/studiujesz za granicą już nie muskasz tylko powierzchni, ale
po prostu wsiąkasz w dany kraj. Codziennie rano i po południu jeździsz ze
wszystkimi metrem czy autobusem, codziennie patrzysz na ich zmęczone twarze i
twoja też jest często tak samo zmęczona, jesz w miejscach, w których oni jedzą,
jakichś zwykłych barach, a nie tylko lepszych restauracjach, robisz codzienne
zakupy w supermarkecie, poznajesz więc wszystkie produkty, jakie są na półkach.
Już nie jesteś turystą, żyjesz życiem normalnego mieszkańca danego miejsca.
Jesteś jego mieszkańcem. I przede wszystkim spędzasz czas z jego innym
mieszkańcami. To już nie są przypadkowe, powierzchowne, zabawne rozmowy pt. „Co
ci się podoba w naszym kraju?” czy „Naucz mnie czegoś po polsku”, to rozmowy o
wszystkim i o niczym, wspólne milczenie, nudzenie się, planowanie, wyjaśnianie
nieporozumień, wymiana poglądów, argumentowanie. Dopiero wtedy naprawdę ich
poznajesz. I zauważasz, że ludzie na całym świecie są do siebie cudownie
podobni.
Najbardziej
wierzchnia warstwa to poznanie kraju. Kolejna, głębsza, to poznawanie ludzi.
Dochodzi jeszcze poznawanie języka, które też jest cudownym doświadczeniem, gdy wreszcie docierasz do momentu, w którym odkrywasz, ile się nauczyłeś i że nareszcie MÓWISZ i ROZUMIESZ. Ale najważniejsza warstwa i taka, do której możesz dojść dopiero po jakimś czasie, to
poznawanie siebie. Na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli to twój pierwszy taki
wyjazd i mieszkanie bez rodziny, to na pewno przekonasz się, jak jesteś silny,
jak potrafisz sobie poradzić i na pewno będzie to więcej niż sobie wyobrażasz.
Z każdym kolejnym wyjazdem też zresztą będziesz się przekonywać o tym samym, z
tymże będziesz mieć już więcej pewności siebie i odwagi. Choć myślę, że zawsze
przed podróżą przychodzi jakiś strach i niepewność. Poza tym poznasz ludzi,
których normalnie byś nie spotkał i którzy mogą postawić cię w sytuacjach, w których
jeszcze nie byłeś, a jeszcze częściej już byłeś, ale wciąż nie umiesz sobie w
nich poradzić. Ludzie z innych kultur mogą też widzieć w tobie cechy, których
nikt wcześniej nie widział lub ci o nich nie mówił. A co jest dla mnie
najważniejsze?
Mniej
lub bardziej często pewnie prawie każdy myśli sobie, jak dobrze byłoby rzucić
to wszystko, wyjechać i zacząć gdzie indziej od początku. Że wtedy wszystko
byłoby inaczej, że zmieniłoby się całe życie i on sam, narodziłby się na nowo.
I kiedy to zrobisz, faktycznie jest inaczej, przez jakiś miesiąc, może krócej,
może dłużej. Wszystko jest nowe, wszystkiego chcesz doświadczać, czujesz pełnię,
a jednocześnie niedosyt i nie masz czasu na myślenie, bo tyle jest do zrobienia
i do powiedzenia. Ale w końcu przychodzi moment, w którym wszystko się
uspokaja, stabilizuje, traci tempo i staje się… takim życiem, jakie miałeś
wcześniej. Z tymi samymi schematami. A w tobie powracają te same uczucia.
Wszystko przed czym miałeś uciec, co myślałeś, że zostawiłeś za sobą. Możesz
wtedy zostawić wszystko i wyjechać kolejny raz. I kolejny. I kolejny. Ale
jakkolwiek nie zmienisz swojego otoczenia, ty zawsze będziesz ten sam. To, co
najbardziej chcesz zostawić, zawsze będzie za tobą podążało, bo jest w tobie. I
w końcu będziesz musiał to sobie uświadomić i skonfrontować się z tym, wewnątrz
siebie, nie przez zmianę miejsca.
To
nie znaczy, że nie warto podróżować. Tym bardziej warto, bo być może dopiero w
ten sposób poznasz siebie i to, czego potrzebujesz. Gdybyś nigdy nie wyjechał,
wciąż mógłbyś myśleć, że musisz zmienić miejsce, nie siebie.
Ja
nie chcę żyć inaczej niż podróżując, bo tylko wtedy naprawdę czuję, że żyję.
Jakikolwiek dłuższy pobyt w jednym miejscu wprowadza mnie w stagnację.
Najbardziej, najbardziej lubię, gdy już przejdę przez cały reisefieber, wszystko dopnę na ostatni guzik, wsiadam wreszcie do
autobusu/pociągu/samolotu, wsadzam bagaż gdzie trzeba, siadam w fotelu, pojazd
rusza, a ja patrząc na uciekającą mi przed oczami drogę myślę o wszystkim tym,
co za mną, o wszystkim tym, co przede mną i czuję się wolna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz