Nadal
wszystko zrelaksowane i opóźnione o średnio 40 minut. Wczorajszy i dzisiejszy
dzień przebiły wszystko (no, poza znajomym z innego posta, który zmienił
miejsce spotkania i zapomniał mi o tym powiedzieć). Wczoraj wyjechaliśmy na
imprezę o 21 i do ok. 1 w nocy zajęło nam ogarnięcie się, co i gdzie właściwie
robimy tej nocy. Dzisiaj odwoziłyśmy z Victorią z Kolumbii wolontariusza na
lotnisko taksówką po czym okazało się, że owa taksówka mogła nas zabrać NA
lotnisko, ale nie może nas zabrać Z lotniska, bo nie jest federalna (?), tylko
z miejsca dwa kilometry dalej, dokąd musiałyśmy maszerować w pełnym słońcu. Łącznie
z czekaniem (nieodłączny element tutejszego życia, choć czasem nie wiadomo, na
co/dlaczego czekasz), zastanawianiem się i rozmawianiem z policją, cała impreza
trwała 3 godziny zamiast przewidywanej półtorej, przez co nie poszliśmy na
planowany mecz AIESECu. Czasem mam ochotę potrząsnąć tym wszystkim i powiedzieć
„Weź się ogarnij, Meksyku”, ale z drugiej strony sama się już taka trochę
zrobiłam. Ma to swoje dobre strony, w Polsce za często byłam zestresowana,
tutaj prawie nigdy. Złe strony są takie, że jak wrócę do Polski z takim
nastawieniem, to wszyscy mnie znienawidzą.
O
Europie, nie oszukujmy się, nie wiedzą za wiele i to nawet ci z wyższą
edukacją. Oczywiście są i tacy, którzy znają historię i geografię nie tylko
Europy, ale nawet trochę Polski, bo są zainteresowani tematem, ale nie
spotkałam wiele takich osób. Nawet jeśli ktoś odwiedził jeden czy dwa
europejskie kraje, to niekoniecznie nie wie, gdzie leżą pozostałe. Nie chcę
oceniać wszystkich przez pryzmat jednej osoby, więc napiszę, że mam w pracy
koleżankę (z wykształceniem wyższym), która: a) oznajmiła mi, że przyjeżdża do
nas wolontariuszka z Czechosłowacji, a na moją reakcję, że taki kraj nie
istnieje, machnęła ręką i stwierdziła, że w Meksyku to wszystko jedno
(rozmawiałam potem o tym z innymi Meksykanami i nie uznali jej ignorancji za
normalną, więc mi ulżyło), b) wydaje jej się, że Europa jest trochę jak jeden
wielki kraj – mamy ten sam system edukacji, te same zachowania i
przyzwyczajenia: była w Anglii i we Włoszech, więc wie, jacy są Polacy i
Finowie, c) zapytała mnie, co to jest „Helsinki”, d) stwierdziła, że fajnie
byłoby pojechać do Korei Północnej (po czym opowiedziałam jej historię o złym
Kim Dzong Unie i zmieniła zdanie). Ale chyba najbardziej rozwalił mnie panujący
tu wśród niektórych stereotyp, że Europejczycy nie myją się codziennie, tylko
np. 3 razy w tygodniu... Ktoś miał jakichś znajomych z Francji, którzy nie
brali codziennego prysznica, no i poszła fama... Ja oczywiście rozumiem, że my
jesteśmy europocentryczni i wydaje nam się, że wszyscy powinni mieć wiedzę o
Europie w małym palcu, podczas gdy tu jest przecież Ameryka Łacińska i to ona
jest w centrum uwagi. Ja też nie wiem prawie nic o Boliwii czy Ekwadorze, więc
oni nie muszą o Polsce. Ale są dla mnie pewne skrajne, podkreślam, SKRAJNE,
przypadki, które jak dla mnie przekraczają granice tej niewiedzy. Raz spotkałam
się z tym, że ktoś mnie zapytał, czy Polska jest częścią Niemiec. Kiedy indziej
zapytali mnie, czy w Polsce mówi się po polsku czy po niemiecku (nie wiem, co
oni mają z tymi Niemcami, ale akurat o tym kraju wiedzą coś więcej i wydają się
nim zainteresowani). Ktoś inny myślał, że mówimy po angielsku (te same osoby
rozmawiając z Kolumbijką, po hiszpańsku oczywiście, zapytały się jej, po
jakiemu mówi się w Kolumbii). Już się przyzwyczaiłam, że kiedy mówię, że jestem
z Polski, to zazwyczaj muszę opowiadać o moim kraju wszystko, od podstaw,
czasem zacząwszy nawet od tego, że jest w Europie. Ale wynika to z tego, że
spotykam tu różnych ludzi, także niespecjalnie edukowanych. Wybaczam wszystko,
serio...
Ale
inna rzecz po trzech miesiącach doprowadza mnie już do białej gorączki. Tydzień
temu byliśmy w centrum handlowym, zgłodniałam i postanowiłam kupić coś do
jedzenia, co nie jest tu dla mnie byle jakim wyczynem. Przeszłam wszystkie bary
i resturacje, było ich ok. 15, z czego może w 4 miejscach miałam jakiś
wegetariański wybór. Ale to przeżyję, akceptuję to i się przyzwyczaiłam.
Natomiast jak podeszłam do jednego z miejsc i na moje pytanie, czy wszystkie tostadas są z mięsem, usłyszałam „nie,
są z kurczakiem”, to myślałam, że szlag mnie trafi. To jest, kurde, zabawne
przez pierwsze dwa tygodnie. Po trzech miesiącach tłumaczenia ZA KAŻDYM RAZEM
(nie przesadzam), że kurczak to też mięso, że był zwierzęciem, miał oczy i
biegał, masz dość, serdecznie dość. Ok, może to zalatywać ode mnie lekką
hipokryzją, skoro jem ryby, ale do tego, że je traktuje się inaczej niż resztę
mięsa albo raczej w ogóle nie jak mięso, już się przyzwyczaiłam. Ja jednak
uważam ryby za mięso, dlatego wolę mówić, że jestem prawie wegetarianką. Co
prawda dwa razy przestałam jeść ryby, ale to już inna historia. Ale
KURCZAK???!!?? Tak, tak, tłumaczą mi, że tutaj za mięso uważa się mięso
czerwone, a kurczak i ryby należą do białego. Nie zmienia to faktu, że są
żywieniowymi ignorantami, w wielu kwestiach, niestety. Koleżanka z pracy (ta od
Czechosłowacji), po jakichś dwóch miesiąch znajomości i, wydawało mi się, mniej
więcej znajomości również moich zwyczajów żywieniowych, zapytała mnie, z
zupełnie poważną miną: „Ale szynkę jesz, prawda?”. Myślałam, że żartuje, ale
przyjrzałam się jej uważnie i to niestety było na serio. Powiedziała, że szynka
to przecież co innego i że miała koleżanką wegetariankę, która jadła kurczaka i
szynkę. Aha, chyba „wegetariankę”. Tutaj większość ludzi nie rozumie, czym jest
wegetarianizm, a już o weganiźmie to prawie nikt nie słyszał. Znam tu jedną,
słownie: jedną, wegetariankę, a o innym wegetarianinie słyszałam. W porównaniu
z tym Polska wydaje się bezmięsnym rajem. Choć i tu zdarzają się na szczęście
restauracje i sklepy wegetariańskie, mimo, jak mniemam, małego popytu. To, że
Meksykanie przodują wśród innych krajów w otyłości i mają ogromny procent
zachorowań na cukrzycę (szóste miejsce na świecie, zdaje się), mówi samo za
siebie. To nie tylko kwestia jedzenia takich ilości mięsa, ale też
przetworzonej żywności i cukru. Spożycie Coca-Coli też jest tutaj ogromne.
W
ogóle w niektórych kwestiach Meksyk wydaje mi się, no, nie 100 lat za
Murzynami, ale 20 lat za Europą na pewno. Przeczytałam, że nadal legalnie
buduje się tu z azbestu. Małe dzieci podróżują w samochodach na przednim
siedzeniu na kolanach dorosłego. Kultura na drodze – ciągle trąbią, wyprzedzają
jeden drugiego mijając się o kilkanaście centymetrów, nie przepuszczają
pieszych na pasach, ba, możesz stać już na środku tych pasów, a oni przejadą ci
przed nosem. Gdy znajomy z pracy przyniósł do pracy serek Philadelphia i
okazało się, że jest on już przykryty niezłym pleśniowym dywanikiem, ów znajomy
próbował wygrzebać jeszcze spod tego to, co rzekomo nadawało się do zjedzenia.
Musiałam go uświadomić, że wszystko jest do wyrzucenia. W większości toalet
uprasza się o niewrzucanie papieru toaletowego do sedesu, tylko do kosza na
śmieci. Tak, tak, dobrze przeczytaliście, papieru toaletowego. Wynika to z
kiepskiej kanalizacji. Myślałam, że takie rzeczy to tylko na Ukrainie i w życiu
nie spodziewałabym się tego tutaj. (Nie)stety nie stosuję się do tych zasad,
dzięki czemu ze dwa razy zdarzyło mi się zatkać kibel, ale jestem gotowa na
takie poświęcenie ; P.
Nie,
nie skończy się na narzekaniu. Zazwyczaj najbardziej rzucają się nam w oczy
rzeczy, które nas denerwują i to o nich jest najłatwiej pisać. Ale przecież i
tak kocham ten kraj ; ).
Ma
wspaniałą bogatą kulturę. Mimo że jestem dumna z bycia Polką, to jednak przy
meksykańskiej kulturze wypadamy trochę blado... Meksyk jest ogromny, każdy stan
różni się od siebie, ma trochę inną kuchnię, inne specjały. Miejsc do
zwiedzania jest od groma (jak tylko wyjedziesz z Monterrey, ekhm…): piramidy,
tzw. pueblos mágicos, czyli magiczne
miasteczka, zabytki koloniale, kościoły, muzea, przepiękna natura. Rękodzieło
jest piękne i zachwyca kolorami. Wciąż żyje tu wiele ludów etnicznych kultywująch
stare prekolumbijskie zwyczaje. Ja jestem zresztą urzeczona przez
przekolumbijskie cywilizacje, mogłabym oglądać ich stare płaskorzeźby i wyroby
rzemieślnicze godzinami. Jedzenie jest zazwyczaj bardzo dobre, kolorowe i
aromatyczne (pomijając to mięso). No i ludzie, najważniejsi są ludzie!
Oni są w
większości cudowni. Są bardziej otwarci, bardziej radośni i bardziej przystępni
niż w Polsce. NIE NARZEKAJĄ. Witają cię z uśmiechem, czujesz, że chcą z tobą
szczerze rozmawiać, nie krępują cię swoim towarzystwem, chce się z nimi być. Wiele
osób mówiło mi już tutaj „Mi casa es tu casa” („Mój dom jest twoim domem”), w
tym osoby, które ledwo znałam, i oni to mówią NA SERIO, nie tylko po to, żeby
powiedzieć. I uwielbiam tutejsze imprezy. Wybaczcie mi, ale polskie się dla
mnie nie umywają. Tutaj ŻADNA impreza, na której byłam, nie skończyła się
pokazywaniem sobie głupich filmików na youtubie. I nie potrafię sobie
wyobrazić, że któraś mogłaby się tak skończyć. Ludzie przychodzą, żeby ze sobą
pogadać, pośmiać się, powygłupiać, potańczyć i naprawdę robią to przez cały
wieczór, a jak zaczynają opadać z sił, to po prostu jadą do domu. Jak
przychodzą, to z każdym z osobna się witają, jak odchodzą, to z każdym się
żegnają, całusem w policzek (tutaj to norma, jak wrócę do Polski, to będę się
musiała pilnować, żeby tego z każdym nie robić) i uściskiem. Nie czujesz od
nikogo dystansu. I jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się schlał na umór, upił na
tzw. smutno albo zaliczył zgona. Niby twierdzą, że dużo piją, ale nie widzieli
polskiego obalania wódki... I bardzo mnie to cieszy, i wcale za tym nie
tęsknię. W Polsce kiedy na imprezie się zmęczysz i siądziesz w kącie, ktoś
przyjdzie, zapyta, czy wszystko ok i sobie pójdzie. Tutaj siądą koło ciebie i
zaczną rozmawiać, zawołają cię, żebyś przyszedł i dołączył do rozmowy albo
wyciągną do tańczenia. I to naprawdę WYCIĄGNĄ, za ręce, nie uznając żadnego
sprzeciwu. Wszyscy dbają o to, żebyś dobrze się bawił i nie był sam. W
poprzednią sobotę poszłam na imprezę po trzech godzinach w pubie spędzonych na
oglądaniu meczu i tańczeniu, byłam już zmęczona i zastanawiałam się, jak
przetrwać kolejne parę godzin, ale okazało się, że bawiłam się najlepiej z
całych trzech miesięcy, które tu spędziłam. Było po prostu nieziemsko,
pogadałam sobie, wytańczyłam się tak, że przez dwa kolejne dni bolały mnie
plecy (starość nie radość), a na koniec jeszcze mogłam sobie zaśpiewać na
karaoke : ). Nie wiem, czy zagranicznych praktykantów traktują tu z jakąś
większą atencją (;)), ale ja czuję się, jakby wszyscy o mnie dbali, wszyscy
mnie lubili i nie czuję obaw, czy mogę do kogoś podejść i pogadać. Wczoraj
trochę ni stąd ni zowąd wylądowałam na jakiejś studenckiej imprezie i nie
miałam jak wrócić do domu, ale dwóch znajomych, których znałam od niedawna i
pobieżnie, zaproponowało, że mogę przenocować u nich. Spali w jednym pokoju, a
ja dostałam własne łóżko i świeżą pościel. Ok, oni akurat są Kolumbijczykami,
ale wśród Meksykanów to też normalne. Tu jest jakby nieważne, jak długo kogoś
znasz. Od razu jest tak, jakbyś znał go od dawna, bez dystansu.
Dzisiaj na
lotnisku odwożąc Patricka z Kanady na samolot poznałyśmy z Victorią nie dość,
że jego dziewczynę Meksykankę, to i całą jej rodzinę, która zaczęła z nami
rozmawiać, wypytywać o wszystko po czym wymieniłam się z jej bratem
facebookiem, żeby przesłał mi wspólne zdjęcia z Patrickiem z lotniska.
Stwierdziłyśmy z Victorią, że byli tylko o krok od powiedzenia „Mi casa es tu
casa” ;P. Są powody, by wracać, ale jest wystarczająca ilość powodów do tego, żeby jeszcze zostać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz