(Tu wcale nie ma dużo tekstu, to przez zdjęcia takie długie się zrobiło ;P)
Dzień 3
Leniwie
wstaliśmy, ogarnęliśmy się, zjedliśmy śniadanie, przy którym poznaliśmy
Meksykankę przebywającą w San Cristóbal na wolontariacie, po czym zabraliśmy
się za planowanie, gdzie mamy dziś iść i co zwiedzić. Ja uparcie tkwiłam przy
swoim superhiperprzewodniku z Lonely Planet, a Alex nieodmiennie w
niezrozumiały dla mnie sposób mu nie ufał i sprawdzał wszystko w internecie na
swoim superhipermodernistycznym laptopotablecie. Z połączenia tych dwóch sił
powstał JAKIŚ plan uzupełniony dopytaniem się na recepcji, co jest warte
zobaczenia, a co jest za daleko, żeby zawracać sobie głowę.
Gdy
tylko wyszliśmy z hostelu na ulicę, zaczęliśmy robić pierwsze zdjęcia. Już
poczułam, że mogłabym tam mieszkać, przynajmniej przez jakiś czas (jak do tej
pory wątpię, czy istnieje miejsce, gdzie mogłabym mieszkać przez całe życie).
San Cristóbal jest śliczne, odpowiednio małe, zrelaksowane i spokojne, ale
żywe, pełne obcokrajowców i różnych zakręconych ludzi. Życie zdaje się tam
toczyć swoim rytmem, ale wydaje się, że zawsze byłoby coś do roboty. Koncerty,
pokazy filmów i inne alternatywne wydarzenia.
Planowanie
zwiedzania zajęło nam tyle czasu, że w końcu zgłodnieliśmy i pierwsze co, to
poszliśmy do poleconej nam pizzeri prowadzonej przez Włochów. Po drodze
wstąpiliśmy do tortillerii, bo Alex
chciał, żebym spróbowała świeżo zrobionej tortilli – faktycznie, jest lepsza od
tych ze sklepu, no i mięciutka. Przy okazji zobaczyłam wreszcie, jak wygląda
maszyna do robienia tortilli.
Włosi
prowadzący pizzerię byli bardzo sympatyczni i mówili bardzo dobrze po
hiszpańsku, ale nie zrozumieli naszego zamówienia i zamiast pizzy z rukolą,
która na jednej połowie miała nie mieć szynki, a na drugiej mieć jej podwójną
porcję dostaliśmy jakiegoś dziwoląga – ćwierć z rukolą i szynką, ćwierć z
rukolą, a połowa… wegetariańska. No cóż, przynajmniej była naprawdę dobra. I
wreszcie przekonałam się, że limonada
i agua de jamaica (z hibiskusa) nie
muszą być obrzydliwie słodkie i że mogę je zamawiać, tylko trzeba wiedzieć
gdzie. Na pewno nie w Gorditas de Doña Tota.
Pizzeria |
Potem
czas było wreszcie zaliczyć najważniejsze punkty programu – Templo de Santo
Domingo otoczone przez barwne stoiska z rzemiosłem i różnymi lokalnymi
pamiątkami, Plaza 31 Marzo, Katedra położona przy tymże placu, przed którą
kobiety i dzieci z ludu Tzotzil chodziły od przechodnia do przechodnia
sprzedając paski i bransoletki, a następnie Cerro de San Cristóbal, czyli
wzgórze i położony na nim kościół. Wszystko inne po drodze również było urokliwe,
choć dla nas bezimienne. Wszędzie kręciło się pełno ludności etnicznej –
zwłaszcza kobiet i dziewczynek w tradycyjnych strojach, z włosami zaplecionymi
w warkocze, co totalnie mnie urzekało. Wiele kobiet nosiło spódnice z czarnego
futra albo z czegoś co przynajmniej wyglądało jak futro.
Templo de Santo Domingo |
Jikama (taki owoc czy też warzywo, dalej nie wiem) w kolorowym cukrze |
Catedral |
Creepy |
Kiedy Alex zobaczył
drogę na wzgórze San Cristóbal, zaczął kląć pod nosem i nie tylko pod nosem,
ale dał radę i o lasce, a moja noga na razie się specjalnie nie odzywała. A na
górze poza kościółkiem i klęczącymi w nim ludźmi czekał nas festyn, który
wydawał się dopiero rozkręcać. Nie dowiedzieliśmy się niestety, o co chodziło,
ale musiałam to uwiecznić ten folklor, co możecie podziwiać na filmiku poniżej.
Droga z góry okazała się oczywiście łatwiejsza, ale cały ten spacer tak nas
zmęczył, że do hostelu wracaliśmy taksówką.
Wyłania się Cerro de San Cristóbal |
Się wyłoniło |
Polka w środowisku naturalnym - to już nie dżungla, to LAS! |
Dzień 4
Dzień
wcześniej wykupiliśmy wycieczkę do Cañon del Sumidero (255 peso na łebka, ok.
70 zł). Na tablicy informacyjnej było napisane „Salida/Departure 9:00/9:15”, w
związku z czym myślałam, że godzina 9:00 to dla Meksykanów, a 9:15 to formalny
czas odjazdu. Niestety kiedy zeszliśmy na śniadanie w okolicach 9:08
(oczywiście za późno wstaliśmy), przyszedł pan kierowca i powiedział, że już
wyjeżdżamy. Czy ciągle musi się powtarzać ten sam schemat…? Porwałam więc z
bufetu banana i dwa tosty posmarowane dżemem i pognaliśmy do busa. Gdy
wchodziłam do niego z w połowie zjedzonym bananem, pan kierowca dodatkowo
poinformował mnie, że w busie nie można jeść, przytaknęłam mu ochoczo „sí, sí,
sí”, po czym po kryjomu i tak dokończyłam banana. Fuck the system, yeah.
Do
kanionu jechaliśmy chyba ok. godzinę, a następnie zostaliśmy zapakowani w twarzowe
kapoki i wsiedliśmy do czekającej na nas łódki. Gnaliśmy pomiędzy coraz
bardziej wzrastającymi nad naszymi głowami zboczami chwilami zatrzymując
silnik, żeby przyjrzeć się ciekawszym miejscom, miejscowej faunie i florze, w
tym dziko żyjącym krokodylom czy też figurce Matki Boskiej w skale.
Nie powiem,
ładnie tam było, ale nie zrodził się we mnie większy zachwyt, to chyba nie mój
rodzaj miejsca. Wolę ogromną taflę jeziora albo burzliwą wodę rzeki czy
wodospadu. Ale krokodyle były fajne. Wiatr porwał mi kapelusz, na szczęście nie do wody, tylko na dno
łódki, ale zdążyłam wydać z siebie niezły pisk i Alex zaczął się zastanawiać, dlaczego
kobiety reagują takim samym piskiem na stratę kapelusza, jak i na mord i jak ma
to niby rozróżniać. W sumie to nie wiem, geny czy coś. I to raczej nie jest po
to, żeby to rozróżniać, ma po prostu informować „źle się dzieje” i przyzywać
mężczyznę na pomoc. Czy coś. Po wypłynięciu z kanionu czekało na nas tzw. pływające
„oxxo” (najpopularniejszy tutaj sklep), czyli łódka sprzedająca przekąski i
napoje. Interes kwitnie wszędzie, a na środku jeziora nie mieli konkurencji.
Po
ok. 2 godzinach wróciliśmy do przystani i bus zabrał nas w drogę powrotną z
40-minutowym przystankiem w Chiapa de Corzo, gdzie porobiliśmy trochę zdjęć.
Po
powrocie do San Cristóbal oczywiście umieraliśmy z głodu, więc postanowiliśmy
iść do restauracji libańskiej, jako że Alex ma libańskie korzenie. Wreszcie był
normalny wybór dla wegetarian, zamówiłam humus ostro przyprawiony czosnkiem. Tak
swoją drogą, to niezły procent wydatków w czasie podróży poszedł nam na
jedzenie. No cóż, normalni backpackersi kupują chleb, ser i jogurt, a nie
szlajają się codziennie po restauracjach jak jakieś burżuje… Po obiedzie Alex
chciał koniecznie spróbować tamtejszej kawy, więc poszliśmy do kawiarni
Carajillo Cafe. Przy okazji zrobiliśmy podsumowanie podróży i wydatków, wypadło
trochę kiepsko, chociaż ja w sumie taki budżet sobie zakładałam. Tego wieczoru
mieliśmy wsiąść w nocny autobus do Villahermosa, spędzić w niej cały kolejny
dzień i wylecieć do Monterrey następnego dnia rano. Tylko że…
Kupujemy kawę z Chiapas. |
Gdy
kupowaliśmy bilety powrotne na samolot, zostało ostatnie wolne miejsce, więc
Alex kupił je dla mnie i liczył, że potem zwolni się też miejsce dla niego i je
wykupi. Nie zwolniło się. Miał więc do wyboru wracać do Monterrey albo dzień
wcześniej, czyli nazajutrz, albo dzień później niż ja. Wybrał to pierwsze ze
względu na czekające na niego obowiązki. Wciąż mieliśmy jechać do Villahermosa
razem, tylko że potem miałam go z rana odstawić na lotnisko i zostać tam na
cały dzień sama, niewyspana i zła. A w Villahermosa nie ma za wiele do
zobaczenia. Pobiłam się trochę z myślami, ale po jakimś czasie już wiedziałam,
co muszę zrobić. W pewnym momencie trzeba przestać gonić za innymi do ostatniej
chwili, tylko zrobić to, co jest najlepsze dla ciebie, choć w danym momencie
się temu sprzeciwiasz. A dla mnie najlepsze było zostać w uroczym San
Cristobal, wyspać się, pozwiedzać to, co jeszcze chciałam pozwiedzać i pojechać
do Villahermosa wieczorem. Tak było najlepiej i w głębi to wiedziałam.
Z
kawiarni poszliśmy kupić bilety na autobus do Villahermosa z przesiadką w Tuxtla
Gutierrez (ok. 300 peso, zdzierstwo, ale autobusy są tu drogie, zwłaszcza
pierwszej klasy). Alex na ten sam dzień, ja na następny. Potem pooglądaliśmy
jeszcze trochę pamiątek, kupiliśmy magnesy i pocztówki i powoli zaczęliśmy iść
w stronę dworca. Nieźle pobłądziliśmy dzięki foursquare, zatoczyliśmy koło i w
rezultacie musieliśmy wziąć taksówkę, która dowiozła nas na miejsce 5 minut
przed odjazdem autobusu. Pożegnaliśmy się, wyszłam z dworca i wsiadłam do
taksówki, która zabrała mnie do hostelu, do którego dzisiaj rano myślałam, że
już nie wrócę, a na pewno nie sama.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz