Ach, co za
dzień! Czy tak nie może być codziennie? Po ostatnich tygodniach spędzonych w
biurze na siedzeniu na facebooku dzisiaj wreszcie poczułam prawdziwy zastrzyk
świeżej energii.
Zaczęło się od
tego, że w piątek przyjechał z Kanady (AUTOBUSEM!!!!11) nowy wolontariusz, dzisiaj
miał zacząć pracę w AMMACu i rano mieliśmy go oficjalnie przywitać. Patrick
pracuje przy programie Misericordia Para
Todos (Miłosierdzie Dla Wszystkich), który
polega na dostarczaniu żywności do biednych lokalnych społeczności. Program ten
zarządzany jest z biura, przy którym mieszkam, ale w którym na co dzień nie
pracuję. Rano nie pojechałam więc do biura w centrum, tylko zostałam na miejscu
i wzięłam udział w oficjalnym przywitaniu (bandera „Bienvenid@”, meksykański
prezent, karta powitalna i milion zdjęć). Potem okazało się, że w ogóle mam nie
jechać do biura i ślęczeć przed komputerem, tylko towarzyszyć Patrickowi w
pierwszym dniu pracy, bo prawie nie mówi po hiszpańsku. Dla wszystkich, którzy
już sobie coś zaczęli wyobrażać: Patrick ma 19 lat ;P. Tak, tak, wiem, że
niektórym nie robi to różnicy.
Najpierw
pojechaliśmy do hipermarketu Wal-Mart, skąd dostajemy część żywności. Po drodze
okazało się, że powinnam była wziąć ze sobą dokument tożsamości, bo inaczej nie
wpuszczą mnie do magazynu. Oczywiście nikt z AMMACu mi o tym nie powiedział,
liczyli, że sama się domyślę, zgadnę czy coś. Witamy w Meksyku. Na miejscu ostatecznie
nie było jednak problemów i razem z Patrickiem i kierowcą Mario weszliśmy na
magazyny, gdzie czekały na nas kosze i wózki z warzywami, owocami i chlebem,
nie wszystko pierwszej jakości, że się delikatnie wyrażę. Ale już tu do tego
przywykłam. Kiedy panowie zajmowali się ustawianiem wszystkich skrzyń na wadze,
ja dostałam za zadanie zapisywać kilogramy, a potem je wszystkie zliczyć. Chyba
jednak mam coś z księgowej, bo ta część najbardziej mi się podobała i czułam
się w niej najbardziej kompetentna :D. Przy okazji pogadałam chwilę z panem
pracującym na magazynie, który jako jeden z niewielu Meksykanów wiedział
całkiem sporo o Polsce (choć co prawda kręciło się to wokół Auschwitz)! Potem
ładowaliśmy wszystko do ciężarówki, przy okazji paćkająć się rozpadającymi się
melonami.
Wróciliśmy z
towarem do AMMACu w porze lunchu, więc udaliśmy się dość szybko do kuchni. Na
wolontariuszy czekało już jedzenie, ale ponieważ było oczywiście mięsne,
wzięłam się za odgrzewanie moich warzyw. Co prawda jadłam co innego niż
wszyscy, ale super było usiąść ze wszystkimi przy stole, pogadać, pośmiać się…
Wreszcie poczułam w pełni, dlaczego mówią, że w AMMACu znajdujesz nie tylko
współpracowników, ale i rodzinę. Przy okazji zagadywał do mnie jeden z wolontariuszy
z Servicio Comunitario/Social (studenci w Meksyku muszą zrealizować ileśtam
godzin pracy społecznej w ramach studiów). I to o książkach! Nie wiem, czemu
wybrał sobie akurat ten temat, może chciał się popisać swoją inteligentną i
wrażliwą stroną. Powiedział, że w Meksyku się za bardzo nie czyta i on sam
dopiero od dwóch lat czyta sam dla siebie. I pokazał mi Nietzschego, którego
nosi w torbie. Potem przyszedł czas na najlepsze. Mieliśmy jechać dwoma
ciężarówkami z dostawą żywności. Ja miałam jechać z Patrickiem. Ale mój nowy
kolega Meksykanin od Nietzschego powiedział: „Ja mogę z tobą jechać. Podobasz
mi się”. Po 10 minutach rozmowy, przy stole w kuchni, przy ludziach kręcących
się dookoła. Myślałam, że już się nauczyłam trochę o meksykańskiej otwartości i
bezpośredniości, ale jak widać to wciąż tylko trochę. Cóż, gdyby nie wyglądał
na 20 lat i gdybym nie miała niemalże pewności, że mówi to tylko dlatego, że
jestem fajna, bo jestem zza granicy, to może, w sumie to słodki był.
Znalezienie
sobie JAKIEGOKOLWIEK Meksykanina nie nastręcza trudności, naprawdę.
No to
pojechaliśmy z dostawą. Ja z Kanadyjczykiem dla jasności. Przy okazji
pogadaliśmy tyle po angielsku, że zaczął mi się plątać hiszpański, a było to
średnio wskazane, bo robiłam też za jego tłumacza (i'm lovin' it). Na miejscu czekaliśmy chyba z godzinę aż wszyscy
miejscowi się ogarną i przyjdą ze swoimi wiadrami/koszykami/workami i ustawią
je w rządku. Jak już się ogarnęli, zaczęliśmy rozdzielać owoce i warzywa „po
równo”, tj. dopóki się wszystkim nie poplątało, bo rąk do rozdzielania było
ostatecznie przynajmniej z 5 par i każdy zaczynał z innej strony, jedni od
początku, jedni od końca, a niektórzy nawet od środka. Część warzyw i owoców
była w niezłym stanie, część w takim sobie, ale najgorsze były podpleśniałe
pomidory, które musieliśmy przebierać gołymi rękami szukając tych, które
jeszcze się do czegoś nadają. A Meksykanie stali nad swoimi
wiadrami/koszykami/workami i nie omieszkali za każdym razem się dopominać, że
im jeszcze nie daliśmy albo daliśmy za mało (nawet przy tych pomidorach nie
odpuścili). Do tego wszystkiego zaczęło się jeszcze wydzierać dziecko, które
siedziało w wózku na środku naszej trasy między wiadrami. Ale wolę to na pewno od
biura, a już milion razy bardziej od korporacji, bo to jest ŻYCIE.
Gdy już
wszystko rozdzieliliśmy, popakowaliśmy puste pudła i umyliśmy rączki, myślałam,
że jedziemy z powrotem do AMMACu. Ale nie. Pojechaliśmy… do domu starców. Po
odbiór jakichś dokumentów, a przy okazji dostarczyliśmy im trochę owoców i
warzyw. Panowie poszli po skrzynie do samochodu, a ja patrzyłam na ciche patio
i chociaż nie widziałam nikogo, czułam jakie to smutne miejsce… Ale nie
musiałam sobie tylko tego wyobrażać, bo potem zaprosili nas do środka, żeby
poznać mieszkańców. Właśnie wszyscy siedzieli w jadalni i jedli kolację. Nigdy,
nigdy, przenigdy nie chcę umierać w takim miejscu. Nigdy, nigdy, przenigdy nie
zostawiłabym nikogo z rodziny w takim miejscu. Nie dość, że jesteś stary,
schorowany, ledwo się ruszasz i ledwo kontaktujesz co dzieje się dookoła
ciebie, to zamiast otoczyć cię życiem, otaczają cię takimi samymi ludźmi i
zostaje ci tylko spadać na samo dno. Wszyscy już zawieszeni pomiędzy tutaj a tam.
Patrick, chociaż zna po hiszpańsku chyba ze 20 słów, bez obaw podchodził do
stolików i rozmawiał z nimi na tyle, na ile mógł. Ja nie mogłam, chodziłam
tylko za nim, podziwiałam i próbowałam się nauczyć, jak on to robi. Zapytali,
czy ktoś ze staruszków mówi po angielsku i ku mojemu zdziwieniu jeden się
zgłosił. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, nie był wcale zniedołężniałym
staruszkiem, tylko inteligentnym, w pełni świadomym, całkiem sprawnym starszym
panem. Nie wiem doprawdy, co tam robił i jak wytrzymywał będąc zrównanym z
ludźmi, którzy już ledwo potrafią się przedstawić…
Po tym lekko
wstrząsającym doświadczeniu, zmęczeni wróciliśmy wreszcie do AMMACu. Mój kolega
od Nietzschego jeszcze się kręcił, ale poprosił tylko o wspólne zdjęcie ze
wszystkimi. Mieliśmy iść z Kasią i Patrickiem na miasto, ale zrobiło się późno,
więc dzień pełen wrażeń w zasadzie się zakończył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz