Nie chcę chwilowo
myśleć o tym, co jest, a raczej, czego nie ma, więc cofnijmy się w czasie o prawie dwa miesiące. Nigdy
nie napisałam, jak wyglądał mój pierwszy dzień w Meksyku. Cóż, tak naprawdę nie
był łatwy, a ja nie szalałam z radości. Otumaniał mnie gorąc, ból nogi, a mój
system nerwowy krzyczał „dość” z powodu nieogarniania nowego świata, w którym
się znalazł. Ale zacznijmy od początku, od momentu postawienia stopy na
meksykańskiej ziemi.
Tak naprawdę
ciężko stwierdzić, kiedy ten moment dokładnie nastąpił, bo nie wysiadaliśmy z
samolotu na płytę tylko do tuby. Następnie razem z tłumem współpasażerów
szliśmy długo, długo i długo aż doszliśmy do kontroli granicznej. To tu mieli
zdecydować, czy wpuszczą cię do kraju. Przeczekałam swoje, pokazałam wypełniony
formularz, który dostałam wcześniej w samolocie, pan zadał mi kilka pytań na
temat celu mojego przyjazdu, przybił pieczątkę i już. Zostałam oficjalnie
wpuszczona do Meksyku na 180 dni! Teraz muszę tego papierka z pieczątką strzec
jak oka w głowie i okazać go przy wyjeździe, bo inaczej mogą być problemy.
Następnym
etapem była kontrola bagażu (także głównego), która przyprawiła mnie o lekkie
nerwy z powodu JABŁKA, które wiozłam ze sobą od Brukseli. Otóż regulamin
głosił, że nie można wwozić do Meksyku m.in. żywych zwierząt, owoców, nasion
czy leków w większej ilości. Leków miałam od groma (minerały i suplementy na 5
miesięcy), ale na to machnęłam ręką. Natomiast co z jabłkiem, co jak je znajdą?!?
Po chwili namysłu postanowiłam się go pozbyć. Teraz to śmieszne, ale też byście
trochę panikowali, jakbyście przekraczali meksykańską granicę :D. Oczywiście do
niczego się nie przyczepili, rutynowo prześwietlili bagaż i byłam wolna, gotowa, by wyruszyć w głąb kraju moich marzeń. Yes!
Zaraz po
wyjściu zobaczyłam kantor, wymieniłam 100 dolarów po kiepskim kursie, kupiłam
bilet na autobus do centrum i udałam się na poszukiwania stanowiska nr 67. Gdy
wreszcie wyszłam z hali, uderzyła mnie fala gorąca i zaduchu. A ja w długich dżinsach i zabudowanych
butach.
Po drodze
zobaczyłam, że koleś, którego kojarzyłam z samolotu (trudno przegapić kogoś z
kolorowymi dredami zawiązanymi w kok na czubku głowy) idzie prawdopodobnie na
ten sam autobus, więc zagadałam i zaczęliśmy szukać stanowiska razem. W
autobusie trochę pogadaliśmy, okazało się, że jest z Węgier, a jego sposób na
życie to popracować, odłożyć kasę i wyjechać w podróż. Właśnie zaczynał
kolejną, bez większego planu, nie miał biletu powrotnego na Węgry ani nawet hostelu
na najbliższą noc i nie wiedział, gdzie pojedzie dalej. Kiedy powiedziałam, że
ja sobie zarezerwowałam hostel na najbliższe dwie noce, uśmiechnął się i
stwierdził, że wszystko lubię mieć zaplanowane. Hym.
Na dworcu
autobusowym w centrum Cancun pożegnaliśmy się, on poszedł szukać jakiegoś hostelu,
a ja swojego, Mundo Maya. Wytoczyłam się z dworca z moją wielką torbą na zalaną
żarem ulicę, w ręce dzierżąc mapę i szukając jakichś tabliczek z nazwami ulic,
żeby zorientować się, gdzie jestem i w którą iść stronę. Zaraz wypatrzył mnie
jakiś miejscowy i zaoferował się, że mi pomoże. Od razu wyczułam, że nie jest
to bezinteresowne, ale zgodziłam się, bo czułam się totalnie zagubiona. Pędził
przed siebie prowadząc mnie do skrzyżowania z ulicą, na której miał być mój hostel,
a ja próbowałam za nim nadążyć ciągnąc moją wielką torbę przez wszystkie
wielkie krawężniki. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby mi z nią pomóc. Gdy
już doprowadził mnie do skrzyżowania, powiedziałam, że dalej poradzę sobie
sama, bo chciałam się go pozbyć i nie chciałam, żeby potem żądał ode mnie kroci
za maszerowanie ze mną przez pół miasta. Zapytał żałosnym głosem cwaniaczka,
czy mam coś dla niego za wielką przysługę, którą mi wyświadczył. Jeszcze się za
bardzo nie orientowałam w wartości peso i nie wiedziałam, ile mu dać.
Powiedział, że chciałby mieć na napój, który kosztuje 17 peso, więc wyciągnęłam
dwudziestopesowy (?) banknot. Zobaczył, że mam w portfelu setkę i nagle to ona
mu się spodobała, ale szybko przeliczyłam sobie, że to jakieś 30 zł i stanowczo
odmówiłam. Dostał w końcu 20 peso, ale teraz dałabym mu góra 5, a najchętniej to kopa w
dupę za wykorzystywanie ludzi w potrzebie.
I niestety
Cancun tak wygląda, bo przyjeżdżają tam rzesze amerykańskich turystów. Będąc
białym człowiekiem nie możesz spokojnie przejść koło żądnej restauracji,
żadnego stoiska z pamiątkami, bo wypatrzą cię w odległości 15 metrów i zaczną ze wszystkich
sił nagabywać. Obejrzenie pamiątek było więc dla mnie w zasadzie niemożliwe, bo
niczego nie da się obejrzeć, jak ktoś ci wisi nad głową i pokazuje coraz to
gorsze badziewia, jakie ma na stanie. Nie wiem, jakim cudem ludzie uważają to
za najlepszą metodę handlu, na mnie nic nie działa gorzej i bardziej
odstraszająco.
Wracając do
mojej drogi do hostelu. Szłam przez kolejne 10 minut, umierając z gorąca, pocąc
się niemiłosiernie i oczywiście w dalszym ciągu ciągnąc mój wielki tobół.
Krawężniki były strasznie wysokie i prawie nie było podjazdów. Po drodze
trąbiła na mnie każda taksówka. Aż zobaczyłam hostel. Ale byłam po drugiej
stronie ulicy, a nigdzie nie widziałam przejścia. Jeszcze nie wiedziałam, że w
Meksyku przechodzi się przez ulicę, gdzie się chce, ale i tak postanowiłam to
zrobić i przetoczyłam się przez kolejne dwa krawężniki, które rozdzielały pasy
ruchu (kto, k****, projektował to miasto). Właściciel hostelu widział moje
zmagania przez okno i wyszedł mi na przywitanie. Wyglądałam jak siedem
nieszczęść. Gdy już wtarabaniliśmy po schodach moją torbę i pokazał mi, co,
gdzie i jak, spełniłam swoje największe marzenie tamtej chwili, czyli poszłam
pod prysznic. A potem padłam na łóżku w chłodzącym powietrzu z wentylatora. I
bolała mnie noga, czy raczej opadała ze zmęczenia. Towarzyszyło mi to już od
Brukseli, przez cały lot, a teraz było chyba najgorzej. Robiło się tylko trochę
lżej, kiedy leżałam. Nie wiedziałam, jak mam w takim stanie ruszać w dalszą
podróż i w ogóle funkcjonować.
Mimo że trochę
poleżałam i odpoczęłam, chyba nawet zasnęłam, noga dalej nie była specjalnie
gotowa do dalszego chodzenia. Ale byłam głodna i potrzebowałam też czegoś na
śniadanie, więc wyszłam do sklepu. Było już po zmroku. Doszłam zgodnie ze
wskazówkami do supermarketu i chociaż miałam wyobrażenie, co chcę kupić, to
spędziłam tam dobre 40 minut popadając w załamanie nerwowe. Byłam zmęczona,
głodna, zagubiona, ze szwankującą nogą na obcym kontynencie, chciałam tylko
zrobić podstawowe zakupy, żeby mieć co jeść, ale się nie dało. Chleb – jakieś
ogromne, gąbczaste tostowe wytwory. Żadnych bułek na sztuki. W końcu kupiłam…
chrupki. Coś do chleba, czyt. chrupek – tylko Philadelphia. Sery żółte same
topione, więc nawet nie ruszałam. Nie znałam żadnych produktów, nie byłam w stanie
ocenić, czy ceny są wysokie, czy niskie, wszystko musiałam przeliczać i
porównywać do cen innych produktów tego samego typu. Do tego ten totalny stan
zdezorientowania, kiedy jesteś pierwszy dzień sam w obcym kraju. Za dużo
informacji, których system nerwowy nie nadąża przetwarzać. Kto przeżył, ten
wie.
W końcu zapełniłam koszyk mniej więcej tym, co chciałam i zmęczona oraz
zdezorientowana wróciłam do hostelu spać i czekać, że jutro będzie lepiej. I na
szczęście było. Wyleczyło mnie Morze Karaibskie.
Cześć:)Szukając informacji o Meksyku przez przypadek znalazłam się na Twoim blogu! Za miesiąc lecę do Monterrey i chętnie pogadałabym o Twoim dotychczasowym doswiadczeniu z tym miastem i Meksykiem! Jak masz ochotę pogadać daj znać :)
OdpowiedzUsuńJasne, chętnie się podzielę doświadczeniem, mój mail to kat.miszcz[at]gmail.com : )
Usuń