Co się da, to na ostatnią chwilę, a i wtedy bez
pośpiechu. W poniedziałek przyjechała do nas nowa wolontariuszka, więc w środę
zaczęli przygotowywać jej pokój. W środę PO, nie PRZED, dla jasności. Przez dwa
dni spała na sofie i nie mogła się rozpakować. Nie zdają sobie sprawy, jak to
jest przyjechać pierwszy raz do obcego kraju, nic nie ogarniać, być zmęczonym i
po prostu chcieć dostać kawałek własnej przestrzeni, żeby odetchnąć. O
wszystkie inne rzeczy (żeby coś naprawili, kupili itp.) zazwyczaj trzeba prosić
dwa albo trzy razy, bo za pierwszym zapomną albo oleją. O planach, zmianach w
planach itd. informują cię na chwilę przed albo w ogóle, bo uznają, że ktoś
inny ci powie albo się domyślisz. Tak np. pojechałam po odebranie żywności do
supermarketu bez dowodu tożsamości, ale na szczęście mnie wpuścili. Raz
wstałyśmy rano, zebrałyśmy się, już wychodziłyśmy spóźnione do pracy, kiedy
powiedzieli nam, że w biurze dalej nie naprawili internetu (od 3 dni; tak
szczerze to nie widziałam, żeby ktoś się spieszył z tą naprawą) i że mamy
zostać. Tylko że wiedzieli już to przynajmniej od godziny, więc nie wiem, czemu
nie powiedzieli wcześniej, normalnie byłybyśmy już w drodze. Albo wstajesz rano
i dowiadujesz się, że zaraz jedziemy odebrać nowych wolontariuszy z lotniska.
To akurat spoko, przynajmniej jakaś odmiana. Niektóre niespodzianki są fajne,
owszem, ale nie zawsze i nie wszystkie. Trzeba być gotowym na wszystko i o
każdej porze. Tak jest oczywiście w mojej organizacji, nie chcę mówić, że w
całym kraju, podejrzewam, że np. korporacje są bardziej ogarnięte, bo tam czas
to pieniądz.
Czasem
zaczyna się planować rzeczy z dużym wyprzedzeniem, ale zazwyczaj jest to
słomiany zapał, a potem i tak wszystko się rozpieprza i jest robione w ostatnim
momencie. Zaczęłam pracę koordynatorki Saturday School w połowie maja i dowiedziałam
się, że wszystko mamy zaplanować i mieć gotowe na długo przed początkiem roku
szkolnego, żeby potem od sierpnia iść i uczyć. Moja zwierzchniczka poprosiła
mnie w maju o napisanie 20 planów zajęć na kolejny semestr. W czerwcu, w
momencie gdy miałam chyba 3, powiedziała, że za tydzień mamy mieć spotkanie z
wolontariuszami, którzy będą dla nas uczyć i żebym miała wtedy gotowe już
wszystkie. Powiedziałam, że nie napiszę 17 planów w tydzień, więc stanęło na
10. Ostatecznie napisałam chyba 8, a spotkanie zostało przesunięte o dobry
tydzień czy dwa, a gdy już się odbyło, spotkaliśmy się tylko z jedną
dziewczyną. Szkołę, gdzie mamy uczyć od następnego semestru, znaleźliśmy już ponad
miesiąc temu i po grzebaniu się przez dwa tygodnie w końcu poszliśmy z ofertą
programu do pani dyrektor. Miesiąc później, czyli dwa dni temu, odpowiedziała
ostatecznie, że nie są zainteresowani. O czym moja zwierzchniczka poinformowała
mnie dzień później i to tylko dlatego, że sama zapytałam. Gdyby nie to, pewnie
dalej bym nie wiedziała, ale co mnie to obchodzi, przecież jestem tylko
koordynatorką całego programu. Tak więc zaczynamy zajęcia za miesiąc, ale nie
wiemy gdzie i myślę, że dowiemy się w ostatnim momencie albo w ogóle trzeba
będzie przesunąć początek zajęć. Mistrzowie planowania z wyprzedzeniem, oklaski.
Poza pracą podejście do czasu i planów też jest
raczej luźne... To, że jeśli impreza ma zacząć się o 20, to zaczyna się o 21,
jest normą, ale nawet aiesecowe comiesięczne spotkanie umówione na 15, zaczęlo
się o 16, bo od 15:45 spokojniutko zaczęli się schodzić ludzie. Czasem mamy coś
zrobic, gdzieś iść, ale stoimy i czekamy i jestem jedyną osobą, która pyta, na
co właściwie. I wtedy czasem okazuje się, że nie wszyscy wiedzą, tylko ich to
nie zainteresowało. Robienie planów na niedzielę najlepiej zaczynać w niedzielę,
no, najwcześniej w sobotę, ale ostrożnie, żeby nikogo nie spłoszyć swoją
nadgorliwością.
Najbardziej skrajnym przypadkiem było, gdy umówiłam
się ze znajomym na planowanie naszej wycieczki. Przejechałam 45 minut autobusem
i metrem do kawiarni, gdzie go nie zastałam. Zadzwoniłam do niego, on się
zdziwił i powiedział, że wysłał mi wiadomość na facebooku, że jeszcze nie
wrócił do Monterrey, bo nie było lotów. Ok, nie doszło, nie wiem czemu, nie
jego wina. Umówiliśmy się na następny dzień, ta sama godzina, to samo miejsce.
Znowu przejechałam 45 minut autobusem i metrem, weszłam do kawiarni, a jego nie
było. Dzwonię, nie odbiera. Dzwonię do jego przyjaciółki, pytam, czy z nim jest
i że błagam, żeby mi powiedziała, że zaraz będą. „Jak to, to nic ci nie
powiedział? Czekaj, dam ci go”. Już się zaczęłam lekko gotować, ale to był
dopiero początek. Zapytał, czy nie mogę przyjechać do domu jego przyjaciółki,
do DZIELNICY, Z KTÓREJ WŁAŚNIE PRZYJECHAŁAM, bo będą robić grilla. I że
wcześniej do mnie dzwonił, żeby mi to powiedzieć, ale nie odbierałam (nie
widziałam połączenia przez problem z jego siecią). A potem zapomniał. I tak tam
stałam jak głupia. Cóż, przeprosił, zapłacił mi za taksówkę do miejsca
docelowego, a ja jadąc nią nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać z tego
wszystkiego.
Nad chodnikiem, gdzie codziennie przechodzę, od kilku
dni zwisa przerwany kabel, na tyle nisko, że można go zaczepić głową. Tzn. ja
mogę, przeciętny Meksykanin nie, więc może uznali, że dla większości ludzi nie
stanowi to niebezpieczeństwa i można jeszcze trochę poczekać z naprawą.
Oczywiście
tak nie jest cały czas, nie ze wszystkimi i nie we wszystkich sprawach. Nie,
nie, nie. Życie się toczy, plany są realizowane, z niektórymi nawet szybko i
sprawnie. Ale to, co opisałam, zdarza się na tyle często, że po kilku
tygodniach masz dość. Najgorsze jest to, że to wpływa na moje nastawienie. Po
pewnym czasie udręk przyjęłam stanowisko, że jak nikomu nie zależy, to ja też
się nie będę przejmować, szkoda moich nerwów i poświęceń. Jak oni się nie
spieszą, to ja też nie będę. Obudziłam się dzisiaj totalnie niewyspania po
imprezie i stwierdziłam, że pie*****. Przyjechałam do pracy godzinę później,
sprawdziłam facebooka, a teraz siedzę i piszę tego posta. I tak nie mam co
robić. Nie, wcale mi się to specjalnie nie podoba. Nie czuję, że to
zrelaksowanie, raczej tumiwisizm i degrengolada. Mam nadzieję, że jak już się
zacznie ta szkoła, to coś zacznie się dziać i będzie lepiej. Przecież
nie mogę taka wrócić do Polski, bo mnie nigdzie nie zatrudnią. Zapomnę wysłać
CV, spóźnię się na rozmowę o pracę 40 minut, nieprzygotowana i z podejściem „co
ma być, to będzie”.
Ja za to
dopełniłam powinności polskiej mentalności i napisałam długaśnego posta z prawie
samym narzekaniem przyprawionym ironią, ach, już mi lepiej i bardziej swojsko,
tutaj tego nie ma ; ).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz