Dzień
wcześniej wykupiliśmy całodzienny tour, który miał zacząć się o 8 rano.
Wstaliśmy za późno, nie zdążyliśmy zjeść żadnego śniadania i o 8:03 stanęliśmy
przy drodze, skąd bus miał zabrać nas do ruin Palenque. Nikt nie czekał, a jako
że jesteśmy w Meksyku, to ciężko było oczekiwać, że już odjechali. Alex dzwonił
do firmy, która miała nas zabrać ze dwa czy trzy razy i w końcu o 8:30 zjawił
się bus. Mogliśmy w tym czasie zjeść śniadanie i mieć trochę lepsze humory, a
tak musieliśmy się posilić przed wejściem do ruin (ceny żywności oczywiście
lekko zabójcze), co uwieczniłam na poniższym filmiku.
W rezultacie z
ok. 3,5 godzin na zwiedzanie Palenque zostały nam jakieś 2,5, bo o 12 mieliśmy
odjazd do wodospadu Misol-Ha.
W
końcu weszliśmy na teren ruin. Długo wyczekiwana chwila miała zaraz nadejść.
Wspięliśmy się po schodach i za chwilę wśród drzew zaczęły być widoczne
jasnoszare kamienie... Patrzyłam jak urzeczona, jak moim oczom ukazuje się to,
co wcześniej widziałam tylko na zdjęciach. I było dokładnie takie jak na
zdjęciach. Piękne, skontrastowane z soczystą zielenią dżungli. Wspinałam się na
co się dało wyobrażając sobie, jak to miasto musiało wyglądać w czasach swojej
świetności (piramidy były pomalowane na czerwono) i pełne Majów. Do tego do
zwiedzania udostępnione jest tylko 5%, więc całość była ogromna. Niestety
najważniejszą piramidę, czyli Templo de Las Inscripciones przykryli jakimś
niebieskim brezentem, ale reszta była gotowa na obfotografywanie. Gdyby jeszcze
na zdjęciach dało się wszystko oddać ; ).
Jacyś
8-10-letni chłopcy chodzili i sprzedawali wisiorki z majańskimi oznaczeniami
miesięcy. Jeden z nich sprzedał mi jeden wisiorek za 10 peso (3 zł), po czym
okazało się, że tyle kosztują trzy sztuki, ale jakoś tak zapomniał mi
powiedzieć. Poza tym upewniałam się trzy razy, że kupiłam te miesiące, co
chciałam. Ech, małe cwaniaki. Później kupiliśmy też zakładki z ręcznie
malowanej skóry w śmiesznej cenie 10 peso.
Na muzeum
niestety nie starczyło już czasu, ale w zasadzie aż tak mi nie zależało po tym
jak okazało się, że grobowa płyta Pakala, która tam się znajduje, to kopia, a
oryginał jest w jego grobie, do którego nie ma wstępu. Jak tak, to spadajcie.
Nie
spieszyliśmy się specjalnie na umówioną dwunastą, skoro firma zabrała nas do
ruin pół godziny później. Jednakże gdy tylko dotarliśmy do parkingu, już nas
szukał rozgorączkowany pan kierowca (inny niż wcześniej) i prosił, żeby być na
czas, bo mamy rozpiskę godzinową.
Pojechaliśmy
do wodospadu Misol-Ha. Ja po drodze zdążyłam się źle poczuć – przez
niewyspanie, kiepskie śniadanie, upał, słońce, jazdę na zakrętach i orzeszki,
które zjadłam w Palenque – wszystko po trochu. Na szczęście przechadzka pod
wodospadem i chłodna wodna bryza mnie trochę orzeźwiły. Wspaniale było patrzeć
na wodę spadającą z taką siłą : ).
W Misol-Ha
spędziliśmy tylko 40 minut, po czym pojechaliśmy do kaskad Agua Azul. Po drodze
pan kierowca powiedział, że w Agua Azul będziemy mieć na zwiedzanie 2 godziny
po czym zabierze nas z powrotem do Palenque. Halo, halo, ale myśmy kupili tour
z dowozem do San Cristóbal de Las Casas, ponad 200 km dalej. Okazało się,
że firma nie powiedziała tego kierowcy, a jako że wszystkie pozostałe osoby
miały powrót do Palenque, musiał zorganizować nam coś innego, ale jeszcze nie
było jasne co. Alex już zdążył go znienawidzić i zrobiło się ogólnie trochę
średnio.Owej firmy nie polecamy ;P.
W Agua Azul
najpierw poszliśmy na obiad. Ja dalej czułam się kiepskawo i miałam ściśnięty
żołądek, więc zamówiłam tylko kanapkę, z której dałam radę zjeść pół, a resztę
zostawiłam na potem. W barze grało radio, w którym jakaś dziewczyna cały czas
coś krzyczała, chodziło o jakąś petycję. Poprosiliśmy o wyłączenie, bo nie dało
się tego słuchać.
Ok, czas iść
nad tę wodę! Jest faktycznie ładnie, tylko jakoś tak średnio niebiesko (Agua
Azul znaczy „niebieska woda”), ale to zapewne przez częste o tej porze roku
deszcze. Nie da się ukryć, że na zdjęciach w internecie wyglądało ładniej.
Przeprawiliśmy się tratwą, czy jak to nazwać, na drugą stronę, trochę pomokliśmy
i porobiliśmy zdjęcia oraz filmiki.
No i nadszedł
czas wyjazdu. Ledwo zdążyłam pójść do toalety, bo pan kierowca znowu był
nadgorliwy i już prawie ruszał. Okazało się, że odstawi nas na autobus, który
zabierze nas do San Cristóbal. Po drodze zrobiłam filmik, jest niezbyt fascynujący, ale gdyby ktoś chciał wiedzieć, jak wygląda meksykańska droga, to proszę:
Zrozumiałam,
że do autobusu mieliśmy jechać 10 minut, a jechaliśmy 40. Okazało się, że przy
okazji wydłużyło to naszą podróż do San Cristóbal z trzech godzin do czterech.
Podróż była
długa, męcząca i w kiepskich nastrojach. Ja dalej średnio się czułam, miałam
nadzieję, że nie zwymiotuję i jedyne, co chciałam, to spać i obudzić się, jak
już dojedziemy. Myślałam, że po drodze poszukamy przez internet jakiegoś
noclegu albo podzwonimy do hosteli, które miałam w przewodniku, ale cały czas
nie było zasięgu, jeszcze sprzed Misol-Ha. In the middle of nowhere.
Dojechaliśmy
do San Cristóbal ok. 22:30 nie mając noclegu. W lipcowy piątkowy wieczór, czyli
ogólnie kiepskie widoki na wolne miejsca. Pierwsze wrażenie, gdy wysiedliśmy z
autobusu – ZIMNO, cholernie zimno! Wcześniej cały czas było gorąco i wilgotno,
więc miałam na sobie szorty, a teraz oddałabym królestwo za długie spodnie.
Cóż, San Cristóbal de Las Casas jest położone na wysokości ponad 2000 m n.p.m. (właśnie to
sprawdziłam i sama się zdziwiłam). Wpakowaliśmy się do taksówki i poprosiliśmy
o zawiezienie do centrum i pomoc w szukaniu noclegu. Zatrzymaliśmy się przy
kilku hotelach, ale wszędzie nie było już miejsc. Alex miał jeszcze 5%
doładowania w komórce i szukał czegoś przez internet. W końcu zadzwonił do Rossco
Backpackers Hostel i okazało się, że mają miejsca w dormitoriach. Nie było więc
co się zastanawiać, pojechaliśmy tam się zameldować. Okazało się całkiem
przyjemnie, dostaliśmy pokój 14-osobowy, ale z łazienką. 165 peso, czyli ok. 45
zł za noc, ze śniadaniem. Poszliśmy jeszcze coś zjeść do jakiegoś jednego z
ostatnich czynnych barów. Stolik miał ceratę z motywem bożonarodzeniowym,
zresztą często napotykam tu ten motyw w różnych miejscach ;P. Zamówiłam
quesadillę i Alex śmiał się, że jem ją nożem i widelcem, a nie po bożemu, czyli
rękami, ale, hej, była duża i wszystko się z niej wysypywało! ;P. Jakoś już
lepiej było wreszcie dojechać, mieć dach nad głową i po raz pierwszy od
początku wyprawy móc się wyspać, bo rano nie czekał nas żaden poranny wyjazd, tylko
spokojne zwiedzanie.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz