Dziewiąta godzina lotu nad
Atlantykiem. Od nieskończoności pod nami są tylko chmury, a pod nimi tylko
ocean. Na przemian śpię, budzę się, jem, co podadzą stewardesy, patrzę na
ekran, na którym widać, gdzie obecnie jesteśmy i znowu śpię. Spędziłam całą noc
na lotnisku w Brukseli czekając na poranny samolot do Cancún i nie chciało mi
się spać, ale teraz czas to nadrobić. Zresztą i tak nic lepszego nie ma do
roboty. I wreszcie jest pierwszy ląd po drugiej stronie oceanu – Wyspy Bahama.
Robią wrażenie. Jakiś czas potem naszym oczom ukazuje się jeszcze lepszy punkt
programu – Kuba, na której mamy międzylądowanie. No ale najlepsze ma dopiero nadejść.
Zaczynam czuć dreszczyk emocji. Na Kubie dosiada się chyba jeszcze więcej ludzi
niż wysiada, bo samolot z Cancún leci z powrotem prosto do Brukseli. Biedni
ludzie, jeszcze tyle godzin lotu przed nimi. Z Varadero na Kubie lecimy jeszcze
ok. godziny, no i zaczyna się... Ukazuje się kolejny ląd i serce zaczyna mi być
szybciej. Identyfikuję go jako Isla Mujeres, wyspę położoną kilka kilometrów od
Cancún. I za chwilę większy ląd... Meksyk. Jukatan. Zapiera mi dech. Pode mną
jest kraina, o której tak długo marzyłam i za chwilę mam postawić na niej
stopę, oddychać jej powietrzem i wejść w jej życie, w jej atmosferę, w stu
procentach. Już nie przez zdjęcia czy opisy z przewodnika. Już nie muszę sobie
nic wyobrażać. Mogę po prostu być tam całą sobą i wszystko chłonąć. Jeszcze
kilka miesięcy temu nie przypuszczałam, że ten moment jest tak blisko. Meksyk.
Tak to się zaczęło i trwa od
tygodnia. Oczywiście nie chodzę cały czas równie podjarana, zwłaszcza że upał
zabiera mi energię. W sumie czuję, że już się przyzwyczaiłam, że tu jestem,
chociaż codziennie ukazują się nowe rzeczy, z którymi trzeba się oswoić. Zakupy
nadal trwają tragicznie długo i przyprawiają mnie o zawroty głowy. Za rozmowami
Meksykanów nijak nie nadążam i nawet kiedy mówią do mnie wolno, muszę często
prosić o powtórzenie, czego niektórzy zdają się mieć już dosyć. Przechodzenie
przez ulicę to lekki dreszczyk emocji – przechodzi się gdzie się chce, a
samochody wcale nie wyglądają, jakby miały się zatrzymać nawet jeśli będziesz
stać na środku ulicy. A do upału nie wiem, czy się w ogóle przyzwyczaję. Niby
fajnie po takiej długiej polskiej zimie, ale dla mnie to strasznie męczące. Mimo
wszystko – zaczęłam ogarniać, co się dzieje, a to najważniejsze.
To może na początku cofnijmy się
jeszcze dalej, do momentu, w którym to się tak NAPRAWDĘ zaczęło. Czyli
dlaczego, jak i po co?
Marzyłam o podróży do Meksyku już
od dawna, a głównym powodem była cywilizacja Majów i pozostawione przez nich
zabytki. Piramidy, które oglądałam na zdjęciach, zawsze mnie jakoś przyciągały,
miały w sobie coś tajemniczego, magicznego i... nie wiem, po prostu to coś.
Bardzo chciałam je zobaczyć na żywo i poczuć energię tych miejsc. Majańskie
piramidy znajdują się też oczywiście w innych państwach Półwyspu Jukatan, ale
jednak zawsze to Meksyk był z nich na pierwszym miejscu. Zaraz potem Gwatemala.
Gdy ktoś pytał mnie, dokąd najbardziej chciałabym pojechać, bez wahania
odpowiadałam, że do Meksyku. To było po prostu marzenie, coś, do czego można
dążyć, coś, co czyni życie piękniejszym. Tak naprawdę to marzenie spełniło się
na razie tylko częściowo, bo nie widziałam jeszcze żadnej piramidy. I jeszcze
nie wiem dokładnie, kiedy zobaczę, ale chciałabym choćby teraz. Chichen Itza,
Palenque, Tulum. Przynajmniej to. I jeszcze Tikal, ale to już niestety
Gwatemala i nie wiem, czy uda mi się tam wybrać. Bądź co bądź teraz to już
bułka z masłem skoro tu JESTEM :).
Ciąg dalszy historii to moja
praca w korporacji, która momentami wykańczała mnie psychicznie i fizycznie.
Każdy dzień był podobny do drugiego, praca była do bólu powtarzalna, siedziałam
8 godzin przed komputerem jak zombie, bolały mnie oczy, głowa, kark. Patrzyłam
po ludziach, którzy już osiedli w takim korporacyjnym życiu, jak biorą śluby,
kredyty, kupują i urządzają mieszkania, rodzą i wychowują dzieci, jeżdżą na
wakacje all inclusive... W ich życiu minął już w sumie etap niewiadomej i
otwartych dróg, została powtarzalna codzienność. To ma oczywiście swoje plusy,
ale mnie akurat niespecjalnie bawiło. Choć nie powiem, w pewnym momencie zaczęłam
to rozumieć – bezpieczeństwo, pewność (względna) jutra, swoje miejsce. Ale i
tak chciałam uciec, bo nie czułam, że to akurat moje miejsce.
Pomysłem na brawurową ucieczkę
były praktyki albo wolontariat za granicą, a z pomocą przyszedł AIESEC. Dla
tych, którzy nie wiedzą, AIESEC jest międzynarodową organizacją studencką, która
w ramach swojej działalności umożliwia studentom i absolwentom do 2 lat po
studiach wyjazd na praktyki i wolontariat do niemalże dowolnego kraju na
świecie. Dla mnie był to więc ostatni dzwonek. Zebrałam się w końcu do kupy,
wypełniłam wstępny formularz rekrutacyjny, przeszłam kolejne etapy (a trochę
tego było: rozmowa na skypie, test znajomości angielskiego, rozmowa
telefoniczna po angielsku i w końcu szkolenie), wpłaciłam 500 złotych
(niestety) i dostałam dostęp do bazy ofert. To była tak naprawdę dopiero połowa
drogi – teraz przyszedł czas na rozsyłanie CV i kolejne rozmowy kwalifikacyjne,
tym razem już z pracodawcami. Następne tygodnie spędziłam przeczesując bazę i
nie znajdując tam niestety tego, co bym chciała. Oczywiście na wstępie wpisałam
Meksyk, ale oferty pochodziły głównie z korporacji, a od tego chciałam uciec.
Najbardziej marzyła mi się praca w organizacji pozarządowej – chciałam wreszcie
robić coś, co przyniesie innym pożytek, a mi satysfakcję, a nie klepać faktury.
Najwięcej niestety było ofert z różnych korporacji, a na drugim miejscu ze
szkół dla nauczycieli na pełen etat. To też mnie średnio bawiło, bo uczenie
przez 6-8 dziennie jest strasznie męczące, ale z dwojga złego wolałam to niż
korpolife. Nie miałam szczególnego przekonania, że coś znajdę i nie miałam
nawet przekonania, czy w ogóle powinnam gdzieś jechać. Może jednak trzeba jakoś
ustawić swoje życie, mieć na nie konkretny pomysł, a nie przenosić się z
miejsca na miejsce i imać co chwilę czego innego?
Po miesiącu dostałam pozytywną
odpowiedź ze szkoły w Kolumbii i w ciągu jednego dnia miałam podjąć decyzję.
Niby fajnie, nie korpo, Ameryka Południowa, a chciałam ćwiczyć hiszpański, ale
jednak czułam, że to nie to, choć nie wiedziałam, co zrobić, bo może to była
jedyna szansa? Przecież muszę zmienić swoje życie. W tym niezdecydowaniu
zaczęłam po raz setny przeszukiwać bazę pod kątem Meksyku. Tym razem ustawiłam
krótszy czas praktyk/wolontariatu niż wcześniej i znalazłam ofertę, której
wcześniej nie widziałam. Nauczyciel angielskiego w ramach zajęć organizowanych
przez NGO w Monterrey. Nauczanie tylko przez 3 godziny w soboty, przez resztę
tygodnia przygotowywanie zajęć i koordynacja programu. Zapewnione zakwaterowanie
i wyżywienie, czyli dałabym finansowo radę. Wszystko brzmiało dobrze. Wpisałam
nazwę miasta w google i moim oczom ukazało się zdjęcie góry wznoszącej się
ponad miastem. O, tak, tam chcę jechać! Wysłałam do nich zgłoszenie. Następnego
dnia rano odebrałam odpowiedź. Umówiłam się na jeszcze ten sam dzień na rozmowę
przez Skype’a z osobą z AIESEC, Janeth. Już kolejnego dnia miałam rozmowę z
pracodawcą. Myślałam, że będę czekać kolejne dni na odpowiedź, ale powiedzieli
mi od razu, że mnie chcą. Że będę wspaniałym nauczycielem i chcą mnie tam
widzieć. I żebym teraz ja się zdecydowała. O czym tu decydować?? Jadę do
Meksyku!! Po miesiącu żmudnych poszukiwań wszystko nagle rozwiązało się w ciągu
dwóch dni bez żadnych przeszkód. Pozostałe przygotowania – bilety, wyprowadzka,
ubezpieczenie, bank, zakupy – chociaż wymagały wysiłku i zaangażowania, również
szły gładko. Wiedziałam, że mam tam jechać i chyba ani przez moment się nie
zawahałam. Byłam zestresowana, zmęczona przygotowaniami, ale nie miałam ani
grama wewnętrznej niepewności, czy to to. Jestem, gdzie miałam być.
ektracko, że się wszystko udało, Kasiu! :) zazdroszczę góry, Meksyku, hiszpańskiego i wszystkiego! wytrwałości i szybkiego przyswojenia języka, ale chyba z tym nie będziesz miała problemu ;)
OdpowiedzUsuń"Może jednak trzeba jakoś ustawić swoje życie, mieć na nie konkretny pomysł, a nie przenosić się z miejsca na miejsce i imać co chwilę czego innego?"
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem przeciwstawianie sobie tych dwóch dróg jest błędem, przenoszenie się z miejsca na miejsce i imanie się co chwilę czego innego nie wyklucza konkretnego pomysłu na życie. To właśnie może być pomysł. :)
Owszem, nie wyklucza, zgadzam sie. Tylko wypadaloby sobie w ktoryms momencie powiedziec "to bedzie moj sposob na zycie", a nie caly czas zastanawiac sie, czy to to, czy nie to... Najbardziej zazdroszcze ludziom, ktorzy podrozuja i zarabiaja na tym kase, np. ci wszyscy od Lonely Planet. Tylko jak sie w to wkrecic ;P.
OdpowiedzUsuń"Jestem, gdzie miałam być." Mam łzy w oczach :)
OdpowiedzUsuńA co do momentu, w którym trzeba sobie coś powiedzieć, ja myślę, że to jest taki strasznie głupi mit, wciskany nam przez naszą kulturę, który skutkuje mnóstwem załamań nerwowych i depresji u ambitnych ludzi, którzy chcieliby wielu rzeczy spróbować. Takie oświecenie nie jest potrzebne, i chyba nie do końca możliwe (chyba że masz kredyt na 30 lat, jezu, nigdy!) i bez sensu psuć sobie nerwy, czekając na nie. Tylko krowa nie zmienia zdania, nie? :)
Cieszę się, że podzielasz moje zdanie co do kredytu :D. Pamiętam jak pani od psychologii na uniwerku twierdziła, że w życiu trzeba być kimś, mieć jakąś określoną tożsamość, żebyś mogła np. powiedzieć "jestem nauczycielką", "jestem lekarzem". I pamiętam, że wtedy budziło to mój wewnętrzny sprzeciw. A teraz to już nie wiem, jednak fajnie wiedzieć, kim się jest i mieć jedną rzecz, którą robi się dobrze, którą się kocha i dzięki której można się utrzymać.
OdpowiedzUsuńEee, jakoś mnie to nie przekonuje. Niby spoko, ale czy ja wiem, czy to takie potrzebne. No i jak już mówiłam o tej krowie :)
OdpowiedzUsuń