piątek, 21 marca 2014

Przechowuję w moich oczach twoje ostatnie spojrzenie - Acción Poética



Mój ulubiony element ulic Monterrey. Samo miasto nie jest piękne, turystom ma niewiele miejsc do zaoferowania zwłaszcza w porównaniu do reszty Meksyku, ale może właśnie dlatego to tu narodził się pomysł na proste, ale niezwykłe uatrakcyjnienie szarych ulic i przytłaczającej urbanistyki. Acción Poética, czyli poetyckie, hm, murale? Graffiti? Sama nie wiem, bądź co bądź są to krótkie poetyckie teksty malowane na murach w różnych częściach miasta. Najczęściej o miłości, choć nie zawsze. Strasznie lubiłam jadąc przez miasto dostrzegać nowy napis, którego nie znałam, choć na początku nie zawsze je rozumiałam, a prawie nigdy nie zdążyłam żadnego sfotografować, bo za szybko jechaliśmy albo zanim się opamiętałam zdążyły zmienić się światła. Na szczęście w internecie roi się od zdjęć „graffiti” Acción Poética z różnych państw, do których dotarła ta akcja. A od kiedy narodziła się w Monterrey w 1996 roku zdążyła się rozprzestrzenić na wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej, a także kilka państw nieamerykańskich - Hiszpanię, Włochy i Angolę. Może by tak w Polsce…? Kto się składa ze mną na farbę i pędzel i pomoże szukać kawałka legalnego muru?
Poniżej zamieszczam kilka moich ulubionych „ścian” razem z tłumaczeniem, a tu podaję jeszcze linka do polskojęzycznego artykułu głębiej wyjaśniającego, co ma na celu Acción Poética i jak dodaje odrobiny piękna codziennemu życiu mieszkańców miasta: okulturze.

accion poetica
Jeśli nie spóźnisz się dużo, poczekam całe życie. 


 Jak długo zostaniesz? Mam przygotować kawę czy moje życie?


 Miej dobry dzień, ty, który niechcący to przeczytałeś.


Jesteśmy za młodzi na to, by być tacy nieszczęśliwi.

 Nigdy nie byłem takim milionerem jak wtedy, gdy miałem cię w swoich ramionach.

 Nasze usta się rymują.

 Przechowuję w moich oczach twoje ostatnie spojrzenie. 

 Nie życz mi dobrej nocy... Daj mi ją!

 Ja też nie wiem, jak żyć... Improwizuję.

 Pocałuj mnie, później ci wyjaśnię

(Jak widać można i mobilnie) Jesteśmy rozmiaru naszych marzeń

Część napisów opiera się na grze słownej, którą zazwyczaj ciężko przetłumaczyć na inny język, ale tym są ciekawsze :).

 Wyznaję (nie kłamię), że naprawdę cię kohałem, właśnie tak, przez samo "h", bo to był błąd.

Ok, to było proste, ale co mam zrobić z resztą poza wyjaśnieniem? ; )

 Dosł.: Moje życie jest piękne, ale bez "b". No oczywiście po polsku nie ma sensu, bo po hiszpańsku jako piękne mamy słowo bella, a po odjęciu b zostaje ella, czyli... ona.

 Tu trochę łatwiej: Ma kawę w oczach, dlatego odbiera mi sen. Można się domyśleć, o co chodzi, bądź co bądź dodam, że w Ameryce Łacińskiej café poza napojem oznacza kolor brązowy. Ok, czyli może tak: Ma oczy koloru kawy, dlatego odbiera mi sen :). Yeah, I did it :).

Tu znowu nie wiem, co zrobić. Dosł.: Mój ulubiony kolor to cię zobaczyć. Tylko że po hiszpańsku zobaczyć cię to verte, co jest bardzo podobne do verde, czyli nazwy koloru zielonego. Jak ktoś ma pomysł na tłumaczenie, to zapraszam.


¡Buenas noches!

piątek, 28 lutego 2014

Konkurs!!!

Ale niestety nie dla czytelników, nie dorobiłam się takiego statusu, żeby mieć sponsorów fundujących nagrody, może w przyszłości... ;)
W sumie nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi, zwłaszcza że nie sądziłam, że mam jakieś szanse. ale jak się okazało, że jestem na drugim miejscu (??!!??), to się trochę wkręciłam. Więc jeśli macie ochotę, to zapraszam do oddania na mnie głosu w poniższym konkursie na Realizatora 2013 na blogu Życie Jest Piękne ;).

--> KONKURS <--

sobota, 22 lutego 2014

Mój pierwszy raz: śpiewanie na ulicy



                Jak opisałam w ostatnim poście, zostanie nielegalną imigrantką wiązało się z zapłaceniem grzywny przy wyjeździe. Nie do końca wiedziałam, ile dokładnie może wynieść, ale wedle informacji, które uzyskałam, szacowałam ją na ok. 2000-4000 peso, czyli jakieś 500-1000 zł. Nie są to jakieś horrendalne sumy, ale jednak dużo zważywszy, że byłam tam na wolontariacie.
                Już nie wiem dokładnie, jakim torem myślowym doszłam do tego pomysłu, ale w każdym razie stwierdziłam, że wykorzystam to jako okazję, żeby… zaśpiewać na ulicy. To takie trochę dziwne marzenie, ale od dawna chciałam to zrobić, a nasiliło się, kiedy kilka miesięcy wcześniej byłam świadkiem jak jedna znajoma w ten sposób w pół godziny zarobiła kilkaset peso. Co prawda śpiewało operowo i to bardzo dobrze, ale mi też słoń na ucho nie nadepnął, więc może by coś z tego było? Byłam ciekawa, czy udałoby mi się zwrócić uwagę przechodniów…
                Nie miałam jednak na tyle odwagi, żeby po prostu sama wziąć, stanąć i zacząć śpiewać a cappella (właśnie dowiedziałam się, że to jest przez dwa p, dzięki, Google), więc podzieliłam się tym pomysłem ze znajomymi, którzy to podchwycili z meksykańskim zapałem i zaczęli wymyślać, że AIESEC mógłby odtańczyć roll calls (takie aiesecowe tańce synchroniczne do popularnych piosenek, które uskuteczniają na wszystkich imprezach, przykład tutaj, btw ten drugi to mój ulubiony), że możemy śpiewać grupowo, zrobić show i inna cuda na kiju. Zachęcona stworzyłam dla znajomych wydarzenie na facebooku, które też miało dość spory odzew, zgłosiło się trzech gitarzystów-śpiewaków plus jeden tylko śpiewający. No i trochę po prostu wspierających.
                Tych trzech gitarzystów prezentowało swój zapał tylko w postaci literek na facebooku, ale to nieistotne, bo zdobyłam jednego prawdziwego, Wenezuelczyka zamieszkałego na stałe w Meksyku o wdzięcznym imieniu Jesús. Prawie nikt ze wspólnych znajomych go tak jednak nie nazywa, bo przyjęło się mówić o nim Yisus, czyt. Dżizus ; ). Umówiliśmy się na odbycie kilku prób przed dniem zero, ostatecznie do skutku doszły dwie, więc starczyło nam czasu na przygotowanie tylko trzech utworów i to najprostszych do opanowania (ja już umiałam je śpiewać, a chwyty były łatwo dostępne): „Hotel California”, „Whisky” oraz „Wehikuł Czasu”. Dwa po polsku, żeby przyciągało większą uwagę ;). Trochę się obawiałam, bo nigdy wcześniej nie śpiewałam z akompaniamentem gitary, ale szło dobrze!
                W końcu nadszedł dzień chwały (albo klęski, ale byliśmy dobrej myśli) i przekonałam się, że meksykański zapał ma przynajmniej dwie cechy charakterystyczne: 1) jest bardzo duży, 2) jest bardzo słomiany. Bardzo, bardzo słomiany. Koniec końców jeden facebookowy gitarzysta zreflektował się w dzień wydarzenia, że łomatkoboska to dziś???!!!??? i że nie może, dwóch innych kompletnie zaginęło w akcji, a ten śpiewający się rozleniwił (stwierdził, że jedziemy strasznie wcześnie… była 18:00 i już mieliśmy godzinę obsuwy) i ostatecznie z niechęcią pojechał z nami chyba tylko dlatego, że się trochę wkurzyłam. Z jakichś kilkunastu osób, które zgłosiło się do wydarzenia, przyszło parę, z czego dwie przelotem i nawet nie doczekały momentu śpiewania.
               Ale, ale. Wsparcie miałam. Był mój nieoceniony gitarzysta Yisus, był nieoceniony kierowca Julio i jeszcze parę osób. Pojechaliśmy na Morelos, czyli deptak handlowy w centrum miasta, gdzie przewija się dużo ludzi i sporo grajków ulicznych. To ostatnie okazało się trochę problematyczne, bo stanowili konkurencję i trzeba było znaleźć taką miejscówkę, żeby nas nie zagłuszali. A mieliśmy do czynienia m.in. z jakimś chórem religijnym ;P.
               Na chwilę przed występem Yisus zaczął wymiękać i chciał uciec, ale uspokajałam go, że i tak mnie będzie najbardziej słychać i jak ja się pomylę, będzie większa wtopa. Plusem było to, że jakbym się pomyliła w piosenkach Dżemu, to pewnie i tak nikt by nie zauważył. Gorzej, że nie tyle obawiałam się pomylenia tekstu, co rozminięcia się z akompaniamentem, a to już nawet mniej wprawne ucho zauważy.
              Ustawiliśmy się w strategicznym miejscu, ustaliliśmy szczegóły, Yisus zaczął wstęp, wymieniliśmy się spojrzeniami, no i zaczęłam… Początkowo nieczysto, bo słabo słyszałam gitarę – to już nie było to samo, co próba w domowym zaciszu. Po kilku wersach weszłam w melodię, ale jednak nie szło tak dobrze jak na próbach, bo po prostu się stresowałam. I musiałam się wydzierać, żeby przedrzeć się przez szum ulicy. Śpiewałam, śpiewałam, ludzie mnie mijali, nikt nic nie wrzucał, prawie nikt nie patrzył, ale śpiewałam, a to najważniejsze. Jeszcze kilka lat temu na pewno bym tego nie zrobiła. Nasze trzy piosenki minęły jak z bicza strzelił. I nic. Znajomi twierdzili, że ktoś wrzucił coś do kubka i że jest to nawet uwiecznione na video, które zrobili, ale ja tam niczego nie widziałam. Nazbierało się tyle, co sami mi wrzucili, czyli jakieś 20 peso.
Ale nic to. Stwierdziliśmy z Yisusem, że to dopiero wstęp, że przekonaliśmy się, jak to jest, pokonaliśmy strach, a następnym razem będzie lepiej, tylko musimy mieć dużo więcej piosenek. Padł też pomysł, żeby śpiewać w autobusach, jak się to praktykuje w Meksyku, bo wtedy dużo łatwiej dotrzeć do ludzi (nie mają gdzie uciec, hahaha), można im powiedzieć, na jaki cel się zbiera i w zasadzie zawsze coś wrzucają. Może i by coś wyszło z tych planów, gdyby wkrótce potem nie zepsuła mu się gitara ;P. Tamto śpiewanie na ulicy było więc pierwszym i jak na razie ostatnim. Bez większych rezultatów, ale spełniłam minimarzenie i przekonałam się, że to wcale nie taki łatwy zarobek, na jaki wygląda! Kilka porad, gdyby ktoś chciał spróbować:

  • Trzeba dobrze śpiewać. Naprawdę dobrze, żeby ludzie zwracali uwagę. Ja jeszcze trochę poćwiczę…
  • Duży repertuar (10 piosenek to minimum na początek) i dobrze przygotowany, najlepiej hiciory
  • Akompaniament, chyba że śpiewacie operowo, to przebijecie się bez tego; no i jak macie akompaniament na żywo, to wcześniej musicie zrobić próby
  • Najlepiej nagłośnienie, chyba że jw.
  • Jakaś tabliczka, która wyjaśni pokrótce Waszą smutną sytuację, np. że zbieracie na bilet do domu, który jest 10 000 km stąd
  • Sztuczna publiczność w postaci znajomych i niech coś wrzucają do kubka co jakiś czas
  • Jakiś znajomy, który będzie zbierał pieniądze wśród przechodniów i najlepiej opowiadał, w jakim szczytnym celu zbieracie
  • Wizualnie też możecie się odznaczać, generalnie wszystko żeby przykuć (pozytywną) uwagę

Mówię Wam, to nie takie proste. Ale polecam.

Zwarci i gotowi

W akcji

Nie zdążyliśmy wymyślić nazwy dla naszego duetu...

Po wszystkim załapaliśmy się nawet na fajerwerki


No dobrze, ten sposób zarobku zawiódł, a może i by nie zawiódł, gdyby się dalej rozwinął, więc kolejnym pomysłem było zrobienie imprezy z loterią fantową i sprzedażą przekąsek. Połączyłam to z moją imprezą pożegnalną. Przegrzebałam szuflady i postanowiłam przeznaczyć na loterię różne drobiazgi przywiezione z Polski: pocztówki, mapkę Warszawy, książeczkę z legendą krakowską, rozmówki polsko-hiszpańskie oraz nagrałam dwie płyty z polską muzyką. Jeden los na loterię – 20 peso. Poza tym sprzedawaliśmy tostadas po 5 peso. Ostatecznie zarobiłam na tym jakieś 400 peso (100 zł), czyli o wiele za mało na pokrycie kary, ale zawsze coś. Bardziej przedsiębiorcza nie byłam, więc na tym stanęło zdobywanie pieniędzy na karę. Włożyłam wszystko do koperty z napisem multa, czyli grzywna i zapakowałam do bagażu podręcznego.
              
Szczęśliwi wygrani
                I nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu z Meksyku. Podchodząc do odprawy, postanowiłam, że w zależności od sytuacji będę negocjować próbując ich wziąć na litość (wolontariuszka, zostałam dłużej w kraju tylko po to, by pomagać biednym meksykańskim dzieciom itd.). Pokazałam bilet, pan poprosił mnie o paszport i moją wizę. Podałam mu wszystko bez słowa. Popatrzył, popatrzył, wręczył mi z powrotem bilet i paszport i powiedział do jakiego wyjścia do samolotu mam się udać. I już. Koniec. Hahaha. Jak to jednak czasem dobrze, że prawo w Meksyku jest tak luźno respektowane ;). Myślę, że przepuścił mnie dlatego, że wiza przeterminowała się tylko o 42 dni, a miał dobre serce ;).
                Bądź co bądź NIE róbcie tego sami w domu, tfu, to jest w Meksyku. Ani nigdzie. Tzn. nie mówię o śpiewaniu czy robieniu loterii, ale o łamaniu prawa. Blogerka nie ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki wynikłe z kopiowania działań opisanych w tym i poprzednim poście. Proszę być grzecznymi legalnymi turystami i już. Amen.

piątek, 21 lutego 2014

O tym, jak zostałam nielegalną imigrantką



          Tak, tak. W mojej meksykańskiej przygodzie zawarty jest także epizod, gdy przez ok. 40 dni byłam nielegalną imigrantką. To dosyć głupia historia, ale co tam ;).

     Zacznijmy od tego, jak wygląda LEGALNY pobyt w Meksyku: przyjeżdżając w celach niezarobkowych, na granicy pokazujesz paszport, zadają ci parę formalnych pytań (jak jesteś z Europy to mniej, ale jak już z Kolumbii, to więcej, haha) i dostajesz na 180 dni (zazwyczaj) wizę turystyczną, czyli tzw. FMM (Forma Migratoria Múltiple). Jedyne, o co musisz się martwić, to żeby przez cały pobyt nie zgubić owej FMM i pokazać ją na granicy przy wyjeździe z kraju. Proste, prawda? Ale co jeśli twój pobyt w Meksyku będzie trwał więcej niż owe 180 dni, a nie masz ochoty czy nawet szans na wyrobienie prawdziwej wizy (trochę zachodu z tym jest wedle mojej wiedzy)?

Tak wygląda wiza turystyczna

          Ja początkowo miałam tam przebywać 5 miesięcy, więc zupełnie nie przejmowałam się tym tematem, ale zaczęłam, gdy postanowiłam przedłużyć swój pobyt o 2 miesiące. Pisałam zresztą o tym tutaj. Okazało się, że jedynym wyjściem jest wyjazd z kraju, powrót i tym samym dostanie nowej FMM z nowymi 180 dniami. Również proste, prawda? Ach, uroki teorii. Międzynarodowe bilety lotnicze są w Ameryce naprawdę drogie, nawet do sąsiednich krajów, więc zostało przekroczenie granicy drogą lądową, a na to miałam trzy opcje: Stany Zjednoczone, Gwatemala albo Belize. Stany odpadały, bo nie miałam wizy, a ponieważ zanim skończyłaby się moja FMM i tak miałam się wybrać turystycznie na Jukatan, to opcja z Belize była prostsza i bliższa niż Gwatemala. Miało to wyglądać jak na załączonym poniżej obrazku: przylatuję samolotem do Cancún, zwiedzam okolice (o tym kiedy indziej), potem jadę na południe do Chetumal, przekraczam granicę, zatrzymuję się w Belize na jakiś dzień, po czym wracam z powrotem do Meksyku i do Cancún. Trochę mnie ta cała wyprawa jednak stresowała, więc przejrzałam najpierw internety w poszukiwaniu informacji i okazało się na szczęście, że wiele osób przedłuża sobie wizę w taki sposób i zamieszcza relacje, więc miałam ogólny obraz sytuacji. Trochę różne były wersje co do tego, ile czasu trzeba spędzić poza Meksykiem, czy wystarczy kilka godzin, czy kilka dni, ale generalnie wyszło na to, że zależy to od celników, bo nie regulują tego żadne przepisy (tzw. „wolna meksykanka”), więc zdałam się na szczęście i postanowiłam zatrzymać się w Belize tylko na kilka godzin. Wszystko wydawało się w miarę zaplanowane i miało pójść dobrze. Miało.

 
Ja też nie lubię, jak mi ktoś geograficznie opisuje coś, co nie wiem, jak wygląda i dopiero widok mapy wszystko rozjaśnia, więc macie.

       W ramach oszczędności, przygody i badania alternatywnych opcji transportu wybrałam się do Chetumal nie zwykłym autobusem, a colectivo, czyli tańszym zbiorowym busikiem. A doładniej dwoma colectivos: Tulum – Carrillo Puerto, a następnie Carrillo Puerto – Chetumal. Zaoszczędziłam w ten sposób kilkadziesiąt peso i udowodniłam, że z Tulum do Chetumal jednak da się dojechać colectivo, choć kilkoro miejscowych w Tulum próbowało mnie przekonać, że nie ma takiej opcji. Był to początek doświadczenia tego, że w Meksyku tubylcy wcale się dobrze nie orientują, każdy ma inną wersję i trzeba zapytać przynajmniej 3, a najlepiej z 5 osób, żeby wyłuskać z tego faktyczny stan rzeczy… Było to też swoiste ostrzeżenie przed tym, na co powinnam była uważać w Chetumal, ale skąd miałam wtedy o tym wiedzieć, o ja biedna.
         Gdy dojeżdżaliśmy do Chetumal kierowca colectivo zapytał mnie, gdzie chcę wysiąść i powiedziałam, że docelowo potrzebuję dostać się na granicę i wyjaśniłam, w jakim celu. Powiedział, że może to niepotrzebne, że może wystarczy, żebym poszła do Instytutu Migracyjnego i tam mi przedłużą wizę od ręki. A ja, głupia mu uwierzyłam i jeszcze się ucieszyłam, że nie będę musiała się tłuc po Belize. 

Lokalne colectivos przed dworcem autobusowym w Chetumal

     Na miejscu dowiedziałam się, że Instytut jest blisko centrum, podjechałam tam autobusem i gdy otrząsnęłam się z lekkiego oniemienia na widok budynku, weszłam do środka. 

Budynek rządowy w Meksyku
     W środku wyglądał trochę lepiej niż na zewnątrz, zostałam mile obsłużona, ale okazało się, że tam niestety tego nie załatwię, tylko muszę udać się do Instytutu, który jest bliżej granicy (w sumie ten odrapaniec to chyba nawet nie był już Instytut, bo go po prostu przenieśli). Nie było za bardzo opcji podjechania tam autobusem, więc wzięłam taksówkę.
        Gdy dojechaliśmy do Instytutu, okazało się, że jest już zamknięty, a ja nie mogłam zostać do kolejnego dnia, bo jeszcze tej samej nocy miałam powrotny autobus do Cancún, a następnego dnia lot do Monterrey… Kręcił się tam jednak wciąż pan ochroniarz, który poinformował mnie, że mogę zostawić swoje dane, on przekaże je rano do biura, oni skontaktują się z Instytutem Migracyjnym w Cancún, a tam wystawią mi nową wizę. Ucieszona, że spadł mi z nieba ten anioł stróż (raczej wysłannik diabła), napisałam mu wszystko na karteczce, podziękowałam wylewnie i stwierdziłam, że mimo wszystko chcę się przejechać na granicę i zobaczyć, jak wygląda Zona Libre, czyli strefa handlu wolnocłowego na granicy meksykańsko-belizyjskiej. Złapałam więc colectivo jadące w tamtą stronę. 

Właściwy Instytut, w troszkę lepszym stanie

          Po kilkunastu minutach busik wysadził wszystkich pasażerów, ale nie była to jeszcze granica ani jej nie widziałam, więc trochę zdezorientowana zastanawiałam się, co dalej zrobić. Jakiś Meksykanin zauważywszy moje zagubienie niemal wepchnął mnie do rikszy (?), która miała zabrać mnie dalej. Dosiadło się jeszcze dwóch Meksykanów, ojciec i syn, z którymi w ciągu kilku minut jazdy zdołałam zaprzyjaźnić się na tyle, że zapłacili również za mój przejazd, a potem udaliśmy się na wspólne chodzenie po sklepach. Bo okazało się, że riksza (?) wysadziła nas już w Zona Libre de Belize! Nagle znalazłam się w innym kraju i to kraju, o którego istnieniu kiedyś nie miałam pojęcia ;). Pochodziłam trochę z nowymi znajomymi, dość szybko zrobiłam się jednak głodna i pożegnałam się z nimi szukając miejsca, w którym można coś zjeść. Okazało się to wcale nie takie łatwe, bo takich miejsc nie było za wiele. W końcu jednak udało mi się znaleźć barek z wegetariańską opcją (czyt. „czy może pan wyrzucić mięso i dać w zamian za to więcej czego innego?”), gdzie przy okazji zawarłam znajomość z dwoma belizyjczykami, właścicielami stacji benzynowej i sklepu w Zona Libre. Nudzili się okropnie doglądając jednym okiem interesów, siedzieli przez pół dnia pijąc piwo i ucieszyli się mogąc nawiązać znajomość z dziewczyną zza granicy. Na początku się zdenerwowałam, że mówią do mnie po angielsku, ale potem okazało się, że to nie dlatego, że zakładają, że nie znam hiszpańskiego, tylko dlatego, że językiem urzędowym Belize jest angielski! Do tej pory byłam przekonana, że we wszystkich państwach Ameryki Łacińskiej, poza Brazylią, głównym językiem jest hiszpańskim, więc to był niezły szok. Gdy zapytałam moich nowych znajomych, dlaczego tak jest, odpowiedzieli, że Belize było kolonią brytyjską… Pomyślelibyście? Co prawda po hiszpańsku też mówili, ale z akcentem, który ujawniał się zwłaszcza przy głosce „r” ;).  Na pożegnanie jeden z nich dał mi wizytówkę swojej agencji turystycznej w Belize oraz e-maila i mieliśmy się zgadać na facebooku, ale jakoś nie wyszło… ;P. Zona Libre jakoś nie wymiotła, ale najlepsze w tym wszystkim było uczucie bycia gdzieś na końcu świata... :) Granica meksykańsko-belizyjska? Co to w ogóle jest? ;)
O, takim czymś przejechałam przez granicę.
A to widok od strony pasażera. Jak widać przepisy o nierozmawianiu przez komórkę w trakcie jazdy albo nie obowiązują, albo i tak wszyscy mają je w dupie.




Jedyny sklep w Zona Libre, który przykuł moją większą uwagę, ale już nie miałam czasu ani siły, żeby wejść
Obiad po belizyjsku, wersja po wyrzuceniu mięsa. To po prawej to plátano, czyli taki banan do smażenia.
            Zaczęło się robić późno i słońce miało się ku zachodowi, więc postanowił zbierać się z powrotem do Chetumal. Tym razem granicę meksykańską przekroczyłam pieszo. Dziarsko sobie maszerowałam, gdy nagle usłyszałam za sobą wołanie. Okazało się, że wołają mnie celnicy do kontroli paszportowej. Otworzyli mój paszport, w którym nie było pieczątki, że opuściłam Meksyk, więc zaprosili mnie do środka… Zestresowałam się, ale powiedziałam, że jak przekraczałam granicę w tamtą stronę to nikt mnie nie zatrzymał, jechałam „taksówką” i po prostu przejechaliśmy, nie wiedziałam, że mam okazać dokumenty. No bo serio, skąd miałam wiedzieć, jak to dokładnie działa? Myślałam, że sprawdzanie dokumentów jest dopiero za Zona Libre. A oni nie widzą, kto im wyjeżdża z kraju? Na szczęście nie wynikło z tego żadne większe problemy, ale nieuprzejmy celnik zwrócił moją uwagę na to, że niedługo skończy mi się wiza. Odparłam równie nieuprzejmie, że już to załatwiłam w Instytucie i jutro będę mieć nową. Spojrzał na mnie z mieszanką niedowierzania i politowania i powiedział, że nigdy o czymś takim nie słyszał, że jedyną opcją przedłużenia wizy turystycznej jest wyjazd z kraju. Uznałam, że jest głupi, nie zna się i gdy pozwolili mi iść, odwróciłam się na pięcie, ale gdy trochę ochłonęłam z gniewu, już siedząc w busie do centrum Chetumal, zaczęła mnie ta kwestia dręczyć coraz bardziej… Zaczęłam układać sobie wszystkie klocuszki w logiczną całość i logika zdecydowanie była przeciwko mnie… Ale co mogłam w tym momencie zrobić? Nie mogłam się cofnąć do Belize. Nadchodziła noc, za kilka godzin miałam autobus do Cancún, a później samolot do Monterrey. Utrzymywałam więc w sobie za wszelką cenę głęboką nadzieję, że celnik był jednak głupi, a to wszyscy inni mieli rację i następnego dnia dostanę nową wizę. Głos bezdusznej logiki, który próbował mi mówić, że jest inaczej, zduszałam w zarodku. 



         Po północy wsiadłam w autobus, przed świtem dotarłam do Cancún i zgodnie z wcześniejszym planem pojechałam na plażę, by zobaczyć wschód słońca nad Morzem Karaibskim. Obawiałam się, czy zdążę zanim wzejdzie, ale dojechałam idealnie i mogłam podziwiać przyjście nowego dnia w pełnej krasie, razem z kilkoma innymi osobami, które przyszły specjalnie po to na plażę. Potem przedrzemałam na białym piasku usypiana przez szum fal jeszcze dwie godziny i z niechęcią zabrałam się z powrotem do miasta, by załatwić moje sprawy w Instytucie Migracyjnym. Jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka: „Moje oczy są nadal zielone, w moim oknie wciąż kwitnie nadzieja…”.  

Tuż przed wschodem słońca
Tak, wygląda jak zachód, ale zaświadczam, że to wschód. Jak możecie się domyślić, mam tyle zdjęć, że ciężko było wybrać jedno ;)
            Najpierw mimo mapy nie mogłam go znaleźć, bo każdy miejscowy kierował mnie tylko ruchem ręki „o, tam”, ale niestety Instytut nie miał wieży świecącej neonami, więc dopiero kilkukrotne zapytanie się doprowadziło mnie do celu. Po wystaniu się w upale i w długaśnej kolejce interesantów przyszła kolej na potwierdzenie moich najgorszych obaw… Pani urzędniczka zdeptała moją świętą i wypielęgnowaną jak trawnik na konkurs ogródków nadzieję informując mnie, że nową wizę mogę dostać tylko wyjeżdżając i wracając z powrotem do kraju.
Ciężko opisać słowami, jak przybita i jak wściekła na siebie stamtąd wyszłam, dlatego może lepiej nie opisujmy. Powrót do Belize oznaczałby przegapienie lotu, kupno nowego biletu lotniczego oraz przejazdu do Chetumal i z powrotem. Kolejny wyjazd z Monterrey na granicę z Belize albo Gwatemalą kosztowałby jeszcze więcej. A jeśli nie przedłużę wizy, to przy wyjeździe będę musiała zapłacić karę. Każda z opcji oznaczała wydatek finansowy o wiele za duży dla wolontariuszki, która je co znajdzie i mieszka w pokoju bez okna. No i musiałam przyznać rację głupiemu celnikowi. Wszyscy wcześniejsi napotkani ludzie, począwszy od kierowcy colectivo, twierdzili, że przedłużę sobie wizę w Instytucie, ale kto z nich wiedział, że mam wizę TURUSTYCZNĄ?
Chwytając się resztek nadziei, którą dawali mi jeszcze urzędnicy, a w końcu umiera ona ostatnia, a do tego ponoć jest matką głupich, odwiedziłam kolejne trzy Instytuty Migracyjne: na lotnisku w Cancún oraz na lotnisku i w centrum Monterrey. Myślę, że po tych doświadczeniach mam podstawy do napisania nowatorskiego przewodnika pt. „Meksyk szlakiem Instytutów Migracyjnych”. Oczywiście wizyty te zaskutkowały jedynie zredukowaniem nadziei na ratunek do zera.
Co mi zostało? Dwie opcje. Zapłacić karę za nieprzedłużenie wizy, która mogła wynieść ok. 2000-4000 peso (wywiad na lotnisku + moje kalkulacje). Albo udać się znów na granicę, co kosztowałoby mnie podobnie. Po przemyśleniach i przeliczeniach wybrałam bramkę numer jeden i postanowiłam zostać nielegalną imigrantką. Fuck yeah. Jak przygoda to przygoda. W końcu tyle rzeczy zrobiłam w Meksyku po raz pierwszy, więc czemu by jeszcze nie to.

O tym, czy złapała mnie policja, jak wysoką karę zapłaciłam oraz jak z tą cała historią łączy się moje śpiewanie na ulicy dowiecie się już w następnym odcinku ;). 



sobota, 15 lutego 2014

What does "te quiero" really mean? Is Polish poorer than Spanish?


           Depending on the time zone the Valentine’s Day has ended or it is still going on. I got used to live mentally in different time zones so it doesn’t matter for me that where I am physically it’s already the 15th of February. Let it be a Valentine’s post. But it won’t really be about romantic love, or at least not mainly. Although this day is commonly known as the day of lovers, in some countries, including Finland and many Latin America countries, it is also celebrated as the day of friendship. I find it, as many other people, a nicer and less “kitschy” way to spend it because, among other reasons, you don’t feel forced to have your “half-orange” and you can celebrate it with more people and show them that they are important. In Poland we do not spend it that way, maybe it would be nice to introduce it. In fact, I’ve been planning this post for a long time, but I didn’t expect to public it on this day and I wasn’t really going to mark this day in any way, nor with a single post on Facebook or something like that. But about 10 minutes ago I felt today’s a perfect time to write and post it so I will. If I spend this day without love and without friends, I will at least do something I love and write something in the subject. As I said it won’t be really about love, much about friendship and… linguistics. Yes, linguistics, one of the subjects that I love.

              I always admired people who asked what their favourite words in a given language are could give a bunch of examples without hesitate. I was never really thinking about languages in that way and thought that maybe I just don’t cherish them enough if I don’t have my own examples of favourite words. Actually it’s much more easier for me to point words that I detest than those that I love. Maybe it just shows my negativity, but it’s not the topic of this post. Anyway, I know which word, or to be more accurate, which phrase in Spanish is my favourite, the most fascinating and of the deepest meaning for me. It’s te quiero. Surprised? It may seem hackneyed and trivial to some of you, but I will soon prove you it’s not. What I want to enhance here is that I speak all the time about Mexican Spanish and my experience in Mexico. The meanings and collocations may and probably do differ depending on the country especially in Latin America vs. Spain.
             When we, non-Spanish native speakers, learn Spanish, we are taught that te quiero is the equivalent of I love you in English or kocham cię in Polish. Well, it is only in a way. The thing is that natural languages are never responding to each other in a scale 1:1, that is you cannot translate everything so directly and te quiero is exactly one example of it. Together with te quiero we learn te amo and are told that it’s basically the same, but te amo is stronger. It’s still just a surface.
           Kocham cię in Polish (my Mexican friends used to laugh at it because it reminds them of the verb coger – I won’t translate it ;P) is only the expression of a strong affection – between very fond lovers, close family or very close friends. It’s for a very close zone and you really don’t use it often. Actually you are very lucky if you use (and hear) it at all because you may not have anyone you love so much with response or not enough courage and openness to express it.
            I love you in English is used much more widely and commonly because people just don’t treat is as seriously as we treat kocham cię in Polish. Sometimes they almost “throw it” publicly in the air to a mum, a sister or to friends what we can see for example in some American TV shows. We DON’T do it with kocham cię in Poland if we are honest with our feelings and don’t just want to show off. We don’t throw it around, we value it and treat it seriously.
And then there’s a Spanish “equivalent” which is the title of this post. Soon after I came to Mexico, lived some time between Mexican people and made some friends I realized it cannot in any way be the equivalent of kocham cię because I don’t think that people I’ve known for some months as friends would tell it to me. Ok, Mexican people are affectionate, much more open etc., but still I knew it’s not an explanation here. What they meant was just friendship and kind of care. But they were only my guess and it was fascinating to me so I made a Google research. The answers I found was exactly what I thought (1 and 2): te quiero is an affection you feel for your friends, for your family or for your girlfriend/boyfriend. It could be better translated as I care about you. Here comes the question: so in ambiguous cases how do you tell between a friendly te quiero and a romantic te quiero? Well, I have no idea. I hope someone could explain it to me, too. Te amo means real love and you don’t use it often – only to someone you have a romantic relationship with when you really MEAN it, to your close family or a very close friend.
So I got an explanation and I knew that te amo is what kocham cię is Polish, but I was still wondering how the hell I would translate te quiero into Polish? My Mexican friend asked me once exactly the same question and I just had to said her while being a bit ashamed that… there is no translation. She was quite surprised and asked me if we don’t say to our friends in Poland that we love them. Well. No. You can say of course things like “I like you very much”, “You’re important to me”, “You can count on me” etc., but there is no straight translation of te quiero. There is no simple Polish phrase that would contain the whole beautiful meaning of it. To express the same feeling you would need at least one long sentence. That’s why I got so fond of Spanish te quiero. It allows me to express feelings I could have never expressed before. It shows affection and attachment, but they are not very big words and you don’t have to be afraid that the other person will run away or feel ashamed. It’s just so simple, warm and sweet, but not hackneyed as I love you.

But ok, if we lack it in Polish, does it mean that Polish is somehow poorer than Spanish? I swear you it’s not. It is beautiful in languages that each of them has words and phrases that are not easily translatable and explicable in other languages because they contain too much meaning and collocations in native speakers’ minds… Maybe we don’t know how to easily tell a friend what we feel for them, but we certainly know how to call a friend that is special to us. This is przyjaciel.
Przyjaciel is not just an English friend, because you can have many friends. Basically anyone you go for a beer with or only have on your Facebook list is your friend. And it is not amigo either, because amigo is more or less the same as friend in English. We do have in Polish words for this kind of relationship and they would be kolega, kumpel or znajomy (although the last one is more like acquaintance or conocido). But English and Spanish do not have straight equivalents for przyjaciel. Some Polish people overuse it and would call przyjaciel dozens of people in their life, but most people feel the real meaning and save this word for maybe 1, 2 or 4 people. Or even for no-one because they don’t feel there is someone that close for them. It is someone who broke the sometimes tough borderline of being just a friend, gained our deeper trust and got more access to our inner world than most people do. We can tell them our deep emotions, secrets and worries, can truly rely on them and they may feel even like a sister or a brother. And vice versa, of course. I really appreciate we have this word in Polish and I really used it few times in my life. Mostly when I was much younger, didn’t learn the meaning well yet and what I called przyjaźń (friendship) unfortunately ended after some time. That’s why now even if I would like to call someone in that way I’m afraid to do this because I don’t know if they share this feeling… This is how deep meaning it has.
So you see? There is no Polish equivalent of te quiero. There is no Spanish equivalent of przyjaciel. And what is more te quiero is not exactly what you feel for przyjaciel. Because I used and said te quiero in 7 months more times that I used and said przyjaciel during 26 years. All those differences, inexplicable meanings and depths of collocations is one of the things I love about learning and investigating languages and about making friends from different cultures. I hope I was able to share some of this affection of mine with you in this post because sharing my thoughts and feelings is one of the things I love about writing. If you want, please share your thoughts on the topic, say how you see those phrases and add something to my understanding of them because languages are infinite and they are something (including our mother tongue) we'll never learn to the end :).