Jak
opisałam w ostatnim poście, zostanie nielegalną imigrantką wiązało się z
zapłaceniem grzywny przy wyjeździe. Nie do końca wiedziałam, ile dokładnie może
wynieść, ale wedle informacji, które uzyskałam, szacowałam ją na ok. 2000-4000
peso, czyli jakieś 500-1000 zł. Nie są to jakieś horrendalne sumy, ale jednak
dużo zważywszy, że byłam tam na wolontariacie.
Już
nie wiem dokładnie, jakim torem myślowym doszłam do tego pomysłu, ale w każdym
razie stwierdziłam, że wykorzystam to jako okazję, żeby… zaśpiewać na ulicy. To
takie trochę dziwne marzenie, ale od dawna chciałam to zrobić, a nasiliło się,
kiedy kilka miesięcy wcześniej byłam świadkiem jak jedna znajoma w ten sposób w
pół godziny zarobiła kilkaset peso. Co prawda śpiewało operowo i to bardzo
dobrze, ale mi też słoń na ucho nie nadepnął, więc może by coś z tego było? Byłam
ciekawa, czy udałoby mi się zwrócić uwagę przechodniów…
Nie
miałam jednak na tyle odwagi, żeby po prostu sama wziąć, stanąć i zacząć
śpiewać a cappella (właśnie dowiedziałam się, że to jest przez dwa p, dzięki, Google), więc podzieliłam się
tym pomysłem ze znajomymi, którzy to podchwycili z meksykańskim zapałem i
zaczęli wymyślać, że AIESEC mógłby odtańczyć roll calls (takie aiesecowe tańce
synchroniczne do popularnych piosenek, które uskuteczniają na wszystkich
imprezach, przykład tutaj, btw ten drugi to mój ulubiony), że możemy śpiewać grupowo, zrobić show i inna cuda na
kiju. Zachęcona stworzyłam dla znajomych wydarzenie na facebooku, które też
miało dość spory odzew, zgłosiło się trzech gitarzystów-śpiewaków plus jeden
tylko śpiewający. No i trochę po prostu wspierających.
Tych
trzech gitarzystów prezentowało swój zapał tylko w postaci literek na facebooku,
ale to nieistotne, bo zdobyłam jednego prawdziwego, Wenezuelczyka zamieszkałego
na stałe w Meksyku o wdzięcznym imieniu Jesús. Prawie nikt ze wspólnych
znajomych go tak jednak nie nazywa, bo przyjęło się mówić o nim Yisus, czyt.
Dżizus ; ). Umówiliśmy się na odbycie kilku prób przed dniem zero, ostatecznie
do skutku doszły dwie, więc starczyło nam czasu na przygotowanie tylko trzech
utworów i to najprostszych do opanowania (ja już umiałam je śpiewać, a chwyty
były łatwo dostępne): „Hotel California”, „Whisky” oraz „Wehikuł Czasu”. Dwa po
polsku, żeby przyciągało większą uwagę ;). Trochę się obawiałam, bo nigdy
wcześniej nie śpiewałam z akompaniamentem gitary, ale szło dobrze!
W
końcu nadszedł dzień chwały (albo klęski, ale byliśmy dobrej myśli) i
przekonałam się, że meksykański zapał ma przynajmniej dwie cechy
charakterystyczne: 1) jest bardzo duży, 2) jest bardzo słomiany. Bardzo, bardzo
słomiany. Koniec końców jeden facebookowy gitarzysta zreflektował się w dzień
wydarzenia, że łomatkoboska to dziś???!!!??? i że nie może, dwóch innych kompletnie
zaginęło w akcji, a ten śpiewający się rozleniwił (stwierdził, że jedziemy
strasznie wcześnie… była 18:00 i już mieliśmy godzinę obsuwy) i ostatecznie z niechęcią pojechał z nami chyba
tylko dlatego, że się trochę wkurzyłam. Z jakichś kilkunastu osób, które zgłosiło
się do wydarzenia, przyszło parę, z czego dwie przelotem i nawet nie doczekały
momentu śpiewania.
Ale,
ale. Wsparcie miałam. Był mój nieoceniony gitarzysta Yisus, był nieoceniony
kierowca Julio i jeszcze parę osób. Pojechaliśmy na Morelos, czyli deptak
handlowy w centrum miasta, gdzie przewija się dużo ludzi i sporo grajków
ulicznych. To ostatnie okazało się trochę problematyczne, bo stanowili
konkurencję i trzeba było znaleźć taką miejscówkę, żeby nas nie zagłuszali. A
mieliśmy do czynienia m.in. z jakimś chórem religijnym ;P.
Na
chwilę przed występem Yisus zaczął wymiękać i chciał uciec, ale uspokajałam go,
że i tak mnie będzie najbardziej słychać i jak ja się pomylę, będzie większa
wtopa. Plusem było to, że jakbym się pomyliła w piosenkach Dżemu, to pewnie i
tak nikt by nie zauważył. Gorzej, że nie tyle obawiałam się pomylenia tekstu,
co rozminięcia się z akompaniamentem, a to już nawet mniej wprawne ucho
zauważy.
Ustawiliśmy
się w strategicznym miejscu, ustaliliśmy szczegóły, Yisus zaczął wstęp,
wymieniliśmy się spojrzeniami, no i zaczęłam… Początkowo nieczysto, bo słabo
słyszałam gitarę – to już nie było to samo, co próba w domowym zaciszu. Po
kilku wersach weszłam w melodię, ale jednak nie szło tak dobrze jak na próbach,
bo po prostu się stresowałam. I musiałam się wydzierać, żeby przedrzeć się
przez szum ulicy. Śpiewałam, śpiewałam, ludzie mnie mijali, nikt nic nie
wrzucał, prawie nikt nie patrzył, ale śpiewałam, a to najważniejsze. Jeszcze
kilka lat temu na pewno bym tego nie zrobiła. Nasze trzy piosenki minęły jak z
bicza strzelił. I nic. Znajomi twierdzili, że ktoś wrzucił coś do kubka i że
jest to nawet uwiecznione na video, które zrobili, ale ja tam niczego nie
widziałam. Nazbierało się tyle, co sami mi wrzucili, czyli jakieś 20 peso.
Ale nic to.
Stwierdziliśmy z Yisusem, że to dopiero wstęp, że przekonaliśmy się, jak to
jest, pokonaliśmy strach, a następnym razem będzie lepiej, tylko musimy mieć
dużo więcej piosenek. Padł też pomysł, żeby śpiewać w autobusach, jak się to
praktykuje w Meksyku, bo wtedy dużo łatwiej dotrzeć do ludzi (nie mają gdzie
uciec, hahaha), można im powiedzieć, na jaki cel się zbiera i w zasadzie zawsze
coś wrzucają. Może i by coś wyszło z tych planów, gdyby wkrótce potem nie
zepsuła mu się gitara ;P. Tamto śpiewanie na ulicy było więc pierwszym i jak na
razie ostatnim. Bez większych rezultatów, ale spełniłam minimarzenie i
przekonałam się, że to wcale nie taki łatwy zarobek, na jaki wygląda! Kilka
porad, gdyby ktoś chciał spróbować:
- Trzeba dobrze śpiewać. Naprawdę dobrze, żeby ludzie zwracali uwagę. Ja jeszcze trochę poćwiczę…
- Duży repertuar (10 piosenek to minimum na początek) i dobrze przygotowany, najlepiej hiciory
- Akompaniament, chyba że śpiewacie operowo, to przebijecie się bez tego; no i jak macie akompaniament na żywo, to wcześniej musicie zrobić próby
- Najlepiej nagłośnienie, chyba że jw.
- Jakaś tabliczka, która wyjaśni pokrótce Waszą smutną sytuację, np. że zbieracie na bilet do domu, który jest 10 000 km stąd
- Sztuczna publiczność w postaci znajomych i niech coś wrzucają do kubka co jakiś czas
- Jakiś znajomy, który będzie zbierał pieniądze wśród przechodniów i najlepiej opowiadał, w jakim szczytnym celu zbieracie
- Wizualnie też możecie się odznaczać, generalnie wszystko żeby przykuć (pozytywną) uwagę
Mówię Wam, to
nie takie proste. Ale polecam.
Zwarci i gotowi |
W akcji |
Nie zdążyliśmy wymyślić nazwy dla naszego duetu... |
Po wszystkim załapaliśmy się nawet na fajerwerki |
No dobrze, ten
sposób zarobku zawiódł, a może i by nie zawiódł, gdyby się dalej rozwinął, więc
kolejnym pomysłem było zrobienie imprezy z loterią fantową i sprzedażą
przekąsek. Połączyłam to z moją imprezą pożegnalną. Przegrzebałam szuflady i
postanowiłam przeznaczyć na loterię różne drobiazgi przywiezione z Polski:
pocztówki, mapkę Warszawy, książeczkę z legendą krakowską, rozmówki
polsko-hiszpańskie oraz nagrałam dwie płyty z polską muzyką. Jeden los na
loterię – 20 peso. Poza tym sprzedawaliśmy tostadas
po 5 peso. Ostatecznie zarobiłam na tym jakieś 400 peso (100 zł), czyli o wiele
za mało na pokrycie kary, ale zawsze coś. Bardziej przedsiębiorcza nie byłam,
więc na tym stanęło zdobywanie pieniędzy na karę. Włożyłam wszystko do koperty
z napisem multa, czyli grzywna i
zapakowałam do bagażu podręcznego.
Szczęśliwi wygrani |
I
nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu z Meksyku. Podchodząc do odprawy,
postanowiłam, że w zależności od sytuacji będę negocjować próbując ich wziąć na
litość (wolontariuszka, zostałam dłużej w kraju tylko po to, by pomagać biednym
meksykańskim dzieciom itd.). Pokazałam bilet, pan poprosił mnie o paszport i
moją wizę. Podałam mu wszystko bez słowa. Popatrzył, popatrzył, wręczył mi z
powrotem bilet i paszport i powiedział do jakiego wyjścia do samolotu mam się
udać. I już. Koniec. Hahaha. Jak to jednak czasem dobrze, że prawo w Meksyku
jest tak luźno respektowane ;). Myślę, że przepuścił mnie dlatego, że wiza
przeterminowała się tylko o 42 dni, a miał dobre serce ;).
Bądź
co bądź NIE róbcie tego sami w domu, tfu, to jest w Meksyku. Ani nigdzie. Tzn. nie mówię o śpiewaniu czy robieniu loterii, ale o łamaniu prawa. Blogerka nie
ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki wynikłe z kopiowania działań opisanych
w tym i poprzednim poście. Proszę być grzecznymi legalnymi turystami i już. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz