Jak
już zapewne większość osób zdołała zauważyć, wróciłam. Wróciłam i to nie przed
chwilą, ale już miesiąc temu, co lekko mnie zdziwiło, gdy sobie to
uświadomiłam. Minęło już tyle czasu, a ja zrobiłam tak niewiele z tego, co
sobie planowałam po powrocie! I to nie dlatego, że nie mam czasu, mam go aż za
dużo i pewnie dlatego nie potrafię go dobrze zorganizować. Między innymi do tej
pory nie napisałam nic na bloga… Tak, tak, to, że już (na razie) nie ma mnie w
Meksyku, nie oznacza, że zamykam pisarską działalność. Absolutnie nie. Jednym z
noworocznych postanowień jest pisanie. Więcej i częściej. Dlaczego? Bo
stwierdziłam, że jeśli się coś lubi robić, jeśli to coś pozwala się wyrazić, a
do tego dobrze wychodzi i to, ba, inni, niepytani, sami z siebie, mówią, że
wychodzi, to trzeba to pielęgnować i rozwijać. Poza tym z racji tego, że przez
ostatnie miesiące (taaa, przez jakąś połowę pobytu) w Meksyku niewiele pisałam
ze względu na brak czasu, siły lub inwencji twórczej (a czasem, nie ukrywajmy,
z powodu lenistwa), pozostało wiele tematów do dotknięcia, zgłębienia czy wręcz
wyczerpania. I to też zamierzam zrobić, bo jak mogłabym zmarnować tak dobry
potencjalny materiał? Z potencjalnego utworzę rzeczywisty. Zastanawiałam się,
czy pisanie bloga podróżniczego po podróży nie jest trochę jak odgrzewanie
kotleta, ale stwierdziłam, że nie, zwłaszcza po zobaczeniu na innych blogach,
że inni robią to samo ;P. Tak więc zacznijmy, Kochani! (Zawsze mnie urzeka, jak
prowadzący/piszący zwracają się tak do tysięcy czy milionów
widzów/słuchaczy/czytelników, których na oczy nie widzieli. Ok, ja większość z
Was widziałam, ale i tak. Bez przesady. Jak kiedyś zrobię to nieironicznie, to
palnijcie mnie w łeb.)
Na
początku popowrotowej serii chciałabym rozprawić się z pewnymi mniej lub bardziej
powszechnymi, ale przede wszystkim przesadzonymi wyobrażeniami na temat
Meksyku, które panują w Polsce tudzież całej Europie. Nie użyję tu słowa „mit”,
bo niekoniecznie są to przekonania całkowicie wybujałe i rozmijające się z
prawdą, ale na pewno wyolbrzymione. Bliższym słowem byłby raczej „stereotyp”,
który dla mnie oznacza coś, co skądś się wzięło, ma jakieś podstawy, ale urosło
do rangi generalnego, spłyconego i sztywnego wyobrażenia. A ja stereotypów nie
cierpię. Nie twierdzę, że sama wielu nie żywię, zapewne więcej niż sobie
wyobrażam, ale jednak staram się sobie je przynajmniej uświadomić… W Meksyku
próbowałam zwalczać stereotypy na temat Europy, no, „zwalczać” to za duże
słowo, bo nie zorganizowałam żadnej kampanii społecznej (choć czasem z nerwów
aż miałam ochotę), ale jeśli usłyszałam takowy, to mówiłam kategorycznie, że
NIE, TAK NIE JEST. Osoby uczące wraz ze mną w ramach naszego programu
edukacyjnego dwa razy mówiły dzieciom na lekcji geografii, że w Europie wszyscy
mają jasne włosy i niebieskie albo zielone oczy. Co usłyszawszy zdejmowałam
okulary i otwierałam moje oczy szerzej, żeby wszyscy mogli zobaczyć żywy
antyprzykład. I nic mi nie wiadomo, żebym miała jakieś pozaeuropejskie korzenie,
chyba że z 10 pokoleń wstecz. Nie wspomnę o tych rzeszach słodkich
niebieskookich blondynów z Włoch czy Hiszpanii. Kolejne przekonanie o Europie
czy Polsce to oczywiście, że jest tam zimno, cały czas zimno. Formułkę, że w
zimie jest poniżej zera, ale w lecie jest gorąco, miałam już wykutą na blachę.
Co to tam jeszcze było? Że wszyscy w Europie znają przynajmniej jeden język
obcy. Yhy, zapraszam do załatwienia czegoś po angielsku w polskim urzędzie. Że
Europejczycy są bardziej liberalni w sensie, że mają mniejszy problem np. z
odsłanianiem ciała. No dobra, to akurat chyba jest najbliżej prawdy z tego
wszystkiego. Nie żebym paradowała tam nago, ale chodząc ciągle w szortach po
ulicy byłam w grupie wyjątków. Ale najciekawsze, naaaaajciekawsze co usłyszałam
to to, że… Nie, poczekajcie, zrobię odpowiednie przygotowanie. Gdy
przygotowywałam się do wyjazdu do Meksyku, dostałam z AIESECu plik z różnymi
praktycznymi informacjami na temat życia tamże. Jedno zdanie trochę mnie
zastanowiło, mianowicie „W Meksyku bierzemy prysznic przynajmniej raz
dziennie”, ale nie rozkminiałam tego jakoś specjalnie. Do czasu jak
przyjechałam i koleżanka Meksykanka zapytała mnie, czy to prawda, że w Europie
nie myjemy się codziennie. Tak, dobrze przeczytaliście. Że bierzemy prysznic tak co dwa albo trzy
dni. Tak samo myślała zresztą jej rodzina. Przekonanie owo wzięło się stąd, że,
o ile dobrze pamiętam, kiedyś jakiś znajomy był na praktykach czy tam wymianie
zdaje się we Francji i tam miał do czynienia z ludźmi, którzy nie codziennie brali
prysznic… A może to był Francuz, który przyjechał do Meksyku… Szczerze, to już
nawet nie pamiętam dokładnie, ale był to jakiś absurdalny pojedynczy przypadek,
który dał początek cudownemu wyobrażeniu na temat wszystkich mieszkańców całego
kontynentu nie wiem ilu osobom. Aczkolwiek zdaje się, że na szczęście jednak
nie tak wielu i że to była tylko jakaś lokalna historia wśród kręgu znajomych,
bo gdy powiedziałam o tym dwóm innym kolegom Meksykanom, zresztą też z AIESECu,
to stwierdzili, że to absurd. Uff. Poza tym kilkoro znajomych miało okazję ze
mną podróżować i zdecydowanie mogli stwierdzić, że TAK, myję się cała
codziennie, zwłaszcza jak jest 38 stopni, do jasnej cholery. No ale. Miało być
o stereotypach na temat Meksyku, nie Europy.
1. Po pierwsze i najważniejsze
OCZYWIŚCIE: Meksyk jest niebezpieczny.
Pamiętam bardzo dobrze, że myślałam
dokładnie to samo, ba, już ubiegając się o wyjazd z AIESEC zapytana, dokąd
najbardziej chciałabym jechać, mówiłam z ociąganiem, że do Meksyku, ale że się
boję tam jechać sama. Hahahahahahaha. Jak teraz pomyślę, że to wyobrażenie było
w stanie odwieść mnie od tej odwiedzenia tego kraju, pozbawić mnie tego fantastycznego
7-miesięcznego doświadczenia, a przede wszystkim spełnienia jednego z moich
największych marzeń, to nie wiem, czy bardziej śmiać się czy raczej z powagą
zastanowić się, ile rzeczy faktycznie tracę przez podobnie bzdurne obawy. Tak,
są kartele narkotykowe i tak, walczą ze sobą. Tak, dzieje się sporo złego i
można to zobaczyć na pierwszych stronach gazet niemal codziennie. Ostatnio
głośno było o stanie Michoacán, gdzie wojsko zostało wysłane do rozbrojenia
mieszkańców, którzy zorganizowali samoobronę przeciw gangowi narkotykowemu
(lokalna skorumpowana policja nic nie robiła – niestety normalka w Meksyku). W
wyniku akcji zginęło dwóch cywilów. Dodatkowo na polskiej Wikipedii w artykule
o Monterrey, gdzie mieszkałam, można przeczytać, że stało się ono jednym z
najniebezpieczniejszych miast Meksyku na skutek narkotykowych walk. Na
szczęście angielskojęzyczna Wikipedia wyjaśnia, że służby porządkowe zdołały
opanować sytuację (jeszcze rok, dwa lata temu było groźnie, wszyscy mi to
mówili, a pozostałości widać po uzbrojonych po zęby patrolach jeżdżących po
mieście trzymających karabin w pogotowiu) i można bezpiecznie poruszać się po
mieście za dnia i nocy, ale należy uważać poruszając się w pewnych rejonach po
zmierzchu. Dokładnie tak jest. I dotyczy to całego Meksyku. Wszystko to się
dzieje i o tym słychać, bo jest spektakularne, przykuwa uwagę, a poza tym dobrze
się sprzedaje. Ale trzeba mieć naprawdę, naprawdę dużo pecha, znaleźć się w
zupełnie niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie albo pchać się tam, gdzie
nie trzeba, żeby zetknąć się z takimi wydarzeniami oko w oko, a co dopiero stać
się ich ofiarą. Spędziłam tam 7 miesięcy i bynajmniej nie siedziałam zamknięta
w domu, ani za dnia, ani w nocy i nigdy, nigdy, nigdy nie miałam do czynienia
ani nie byłam świadkiem żadnej sytuacji o choćby znamionach niebezpieczeństwa. A
naprawdę nie byłam wielkim przykładem ostrożności. Dwa razy zdarzało mi się
wracać samej do domu o 1 w nocy. Ostatnim metrem, ostatnim autobusem, który
cudem złapałam idąc poboczem drogi i wysłuchując trąbiących samochodów. Ale
czasem trąbią i za dnia, czasem coś krzykną zza otwartej szyby, niczego to nie
oznacza, nie zatrzymają się i nie wciągną cię do środka, żeby zawieźć do lasu i
tam poćwiartować. Co prawda te dwa tak późne powroty to już akurat był lekki
hardkor i czułam się niepewnie, ale bardziej nakręcona przez ostrzeżenia
znajomych mieszkańców Monterrey pamiętających niedawne czasy niż przez
faktyczne zagrożenie. Innym razem czekałam po 22 prawie godzinę na autobus w
nieciekawej części miasta. Wszyscy mijający mnie przechodnie byli mężczyznami i
znowu poczułam się niepewnie, zwłaszcza jak jeden zaczął sikać ze dwa metry ode
mnie. Ale nic poza tym, nic, nikt specjalnie nie patrzył ani tym bardziej nie zagadywał,
to po prostu moja wyobraźnia. Poza tym podróżowałam sama przez Półwysep Jukatan
aż do granicy z Belize, środkami transportu różnej klasy. Jechałam nocnym
autobusem dalekobieżnym i nikt nie zatrzymał nas po drodze, żeby ograbić i
powystrzelać. Oczywiście jako blondynka o jasnej skórze (no i tych niebieskich jak
ocean oczach) dość często spotykałam się z jakimiś zaczepkami, ale tylko
przyjaznymi, choć bywały irytujące. Może ktoś powie, że głupi ma zawsze szczęście,
ale nie sądzę, że można mieć tyle szczęścia codziennie przez 7 miesięcy. Ok,
nie, raz jeden zdarzyła się realna sytuacja, w której poczułam się zagrożona,
ale było to w metrze w Mexico City, a tamtejsze metro jest zjawiskiem samym w
sobie i powinno być opisywane w przewodnikach jako jedna z głównych atrakcji
stolicy. Zapytajcie kogokolwiek innego, kto tam był i miał okazję się
przejechać… Jechałam wtedy ze znajomym Niemcem, z którym zwiedzałam miasto,
kiedy dosiadł się pan, którego otwarcie mogę chyba nazwać żulem, a do tego,
delikatnie mówiąc, niestabilnym psychicznie. Najpierw usiadł na ziemi i
specjalnie dotykał nogą mojej nogi, gdy stałam obok. Gdy usiadłam na siedzeniu,
w mgnieniu oka usiadł obok i zaczął się na mnie gapić, tak wprost. Ja ze
wszystkich sił patrzyłam przez okno, więc on po chwili się zdenerwował, wstał i
zaczął skakać w miejscu, wszystko bez słowa. Na szczęście inny współpasażer go
wyprosił… Tak, ten jeden raz coś tam było, ale takie coś może stać się
wszędzie. Podsumowując: jeśli Waszym czy planem marzeniem jest wyjazd do
Meksyku, to mogą być różne czynniki, które to wstrzymują i które ewentualnie
można uznać za wymówkę: brak pieniędzy, czasu, towarzystwa, ale na Boga, nie
strach, że jest tam niebezpiecznie! Wyrzućcie to od razu do mentalnego kosza z
napisem BZDURA czy, jak wolicie, MYŚLOWE SCHEMATY STRACHU NAKRĘCONE PRZEZ MEDIA
I SPOŁECZEŃSTWO. Spodobało mi się zdanie, które ostatnio przeczytałam na blogu Matta
Hardinga (to ten od filmików, gdzie śmiesznie tańczy w różnych częściach
świata: Where the hell is Matt).
Zapytany, czy ma jakieś rady dla podróżujących kobiet, odpowiedział, że po
pierwsze i najważniejsze świat jest dużo bezpieczniejszy niż nam się to mówi. Jestem
o tym święcie przekonana. Ludzie jeżdżą turystycznie do wszystkich, naprawdę
wszystkich krajów świata, włączając w to Sudan, Somalię czy Afganistan, i
stamtąd wracają, cali i zdrowi. Co prawda będąc kobietą trzeba podjąć w pewnym
miejscach dodatkowe środki ostrożności, ale to już inna sprawa. A zresztą
Wojciechowska i Pawlikowska też mają się dobrze. Zdrowy rozsądek,
zapobiegawczość, unikanie pewnych rejonów, większa ostrożność w nocy i tyle.
Rzekłam, jedziemy dalej.
Jedyny dowód, jaki napotkałam, świadczący o tym, że w Meksyku ktoś strzela. Ale ta dziura może mieć równie dobrze 20 lat. |
2. W Meksyku i tamtejszych rejonach
kategorycznie nie można pić wody z kranu ani myć nią zębów czy owoców, nie
powinno się też używać lodu w kostkach z niewiadomych źródeł.
Złamałam wszystkie te „zasady”.
Wiele razy. W sumie trzy ostatnie cały czas łamałam. Wody z kranu raczej nie
piłam, bo smakowała straszliwie chlorem, ale inni pili. Żyję. Nie miałam
problemów żołądkowych częściej niż miewam w Polsce. To by było na tyle. Next.
3. Jadąc w tamtejsze rejony należy
się zaszczepić przeciw różnym mniej lub bardziej egzotycznym chorobom.
Taaa, też tak myślałam, bo takie
były zalecenia i wiłam się w niepewności, które szczepionki powinnam zrobić, a
które ewentualnie mogę sobie odpuścić i jak się z tym wyrobić czasowo przed
wyjazdem. Bogu dzięki nie zrobiłam żadnej (ogólnie szczepionki to temat bardzo
kontrowersyjny), nie znam też nikogo, kto zrobił. Jeśli nie jedziecie do
Meksyku, by badać przez pół roku dzikie małpy w środku dżungli, to polecam Wam
pójście w moje ślady. Zaoszczędzicie sobie czasu i pieniędzy, a swojemu
układowi odpornościowemu zbędnej ingerencji. A nawet jak jedziecie badać te
małpy, to obstawiam przynajmniej 90%, że i bez szczepionek nie złapiecie
żadnego egzotycznego wirusa.
4. Tequilę pije się zagryzając
cytryną i zlizując sól z powierzchni ręki.
No pije się, pije. Ale nie w
Meksyku. Tam nawet nie ma cytryn, wiem, bo szukałam. Wszędzie są tylko limonki
i te się zdaje zagryza pijąc shoty z tequili, przynajmniej tak nas nauczyli w
Muzeum Tequili i Meskalu w Mexico City, ale w normalnym życiu, czyli na
imprezach widziałam ludzi pijących przede wszystkim drinki z tequili i Sprite’a
czy innego refresco. To nie jest
naród lubujący się w shotach, w czym są zresztą moimi duchowymi braćmi.
5. Niscy, grubiutcy, smagli, wąsaci
panowie w sombrerach, pasiastych ponchach, z osiołkami itd.
Wszystkie te elementy należą do
meksykańskiego krajobrazu, ale w dużo, duuuuużo mniejszym natężeniu niż nam się
wydaje (ok, w sporym natężeniu w miejscach bardziej turystycznych, restauracjach,
sklepach z pamiątkami itd.), a już praktycznie nigdy nie występują wszystkie
naraz. Sombrera, jakie znamy, można zobaczyć tylko w sklepach dla turystów oraz
na głowach mariachis. Zwykli
mężczyźni, jeśli już noszą, to są to kowbojskie kapelusze, przynajmniej w
północnych, rancherskich regionach,
gdzie mieszkałam. Jedno, co się najbardziej zgadza, to rzeczywiście mieszkaniec
Meksyku o czystych meksykańskich korzeniach jest niski, smagły i raczej krępy.
Z wąsami to różnie bywa, szczególnie u kobiet.
Tak się NIE chodzi po ulicy, chyba że dla jaj albo to jakieś święto. |
6. Kaktusy. O, takie:
Nie widziałam. Przysięgam. Może w
Teksasie, ale on już od dawna nie jest meksykański. Jest za to sporo tego:
Ale uwaga, uwaga, UWAGA! To nie
jest kaktus, to jest nopal, Meksykanie
zawsze mnie poprawiali. To znaczy po hiszpańsku, zbadałam sprawę (niezastąpiona
Wikipedia) i polska nazwa to opuncja (zresztą hiszpańska oficjalna też, ale
wszyscy mówią nopal). Kaktus to
właśnie to, co pokazałam wcześniej. Nopal ma płaskie jadalne liście (?), to
znaczy według Meksykanów jadalne, i to powszechnie, mi nigdy nie podeszły. Dużo bardziej podeszły mi owoce nopalu, czyli
to co znamy pod nazwą opuncja figowa. Hiszpańska nazwa to tuna, co obcokrajowcom (w tym mi, nie ukrywajmy) myli się na
początku z tuńczykiem ;). Nie, nie, tuńczyk to atún. Tuna jest
powszechnie dostępna w sklepach w sezonie, czyli na jesień, tam jest
bezpieczniej ją nabyć niż zrywać samemu, bo przy tym można się nieźle pokłuć,
no ale ta druga opcja to przecież większa frajda ;). Mimo wyjmowania potem godzinami drobnych igiełek z palców i języka ;).
Tuna w sklepie, już w miarę oskubana z drobnych igiełek |
Jogurt z ananasem, selerem i nopalem. Nigdy nie spróbowałam, ale nie mam najmniejszej ochoty. |
To
wszystko, co mi przyszło na razie do głowy. Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś
pytania, wątpliwości, chciałby się dowiedzieć „A czy to prawda, że…”, „Czy
wszyscy Meksykanie…”, to chętnie wsunę okulary głębiej na nos, zrobię poważną
minę, założę nogę na nogę i posłużę za eksperta udzielając wyczerpującej
odpowiedzi, że „Tak, ale…”, „W większości rozmija się to z prawdą, ponieważ…”
czy też „Tak myślimy, lecz…”. O ile sama będę wiedzieć, hahaha. Tudzież jajaja.
Do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz