Ale niestety nie dla czytelników, nie dorobiłam się takiego statusu, żeby mieć sponsorów fundujących nagrody, może w przyszłości... ;)
W sumie nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi, zwłaszcza że nie sądziłam, że mam jakieś szanse. ale jak się okazało, że jestem na drugim miejscu (??!!??), to się trochę wkręciłam. Więc jeśli macie ochotę, to zapraszam do oddania na mnie głosu w poniższym konkursie na Realizatora 2013 na blogu Życie Jest Piękne ;).
--> KONKURS <--
Blog zawiera posty, którymi relacjonowałam mój siedmiomiesięczny pobyt na wolontariacie w Meksyku oraz pisane później jako wspomnienia z tego kraju, ciekawostki oraz praktyczne informacje dla wyjeżdżających. Mam nadzieję, że w przyszłości znów będzie blogiem pisanym "na żywo" z miejsca wydarzeń, czyt. planuję tam wrócić ;).
piątek, 28 lutego 2014
sobota, 22 lutego 2014
Mój pierwszy raz: śpiewanie na ulicy
Jak
opisałam w ostatnim poście, zostanie nielegalną imigrantką wiązało się z
zapłaceniem grzywny przy wyjeździe. Nie do końca wiedziałam, ile dokładnie może
wynieść, ale wedle informacji, które uzyskałam, szacowałam ją na ok. 2000-4000
peso, czyli jakieś 500-1000 zł. Nie są to jakieś horrendalne sumy, ale jednak
dużo zważywszy, że byłam tam na wolontariacie.
Już
nie wiem dokładnie, jakim torem myślowym doszłam do tego pomysłu, ale w każdym
razie stwierdziłam, że wykorzystam to jako okazję, żeby… zaśpiewać na ulicy. To
takie trochę dziwne marzenie, ale od dawna chciałam to zrobić, a nasiliło się,
kiedy kilka miesięcy wcześniej byłam świadkiem jak jedna znajoma w ten sposób w
pół godziny zarobiła kilkaset peso. Co prawda śpiewało operowo i to bardzo
dobrze, ale mi też słoń na ucho nie nadepnął, więc może by coś z tego było? Byłam
ciekawa, czy udałoby mi się zwrócić uwagę przechodniów…
Nie
miałam jednak na tyle odwagi, żeby po prostu sama wziąć, stanąć i zacząć
śpiewać a cappella (właśnie dowiedziałam się, że to jest przez dwa p, dzięki, Google), więc podzieliłam się
tym pomysłem ze znajomymi, którzy to podchwycili z meksykańskim zapałem i
zaczęli wymyślać, że AIESEC mógłby odtańczyć roll calls (takie aiesecowe tańce
synchroniczne do popularnych piosenek, które uskuteczniają na wszystkich
imprezach, przykład tutaj, btw ten drugi to mój ulubiony), że możemy śpiewać grupowo, zrobić show i inna cuda na
kiju. Zachęcona stworzyłam dla znajomych wydarzenie na facebooku, które też
miało dość spory odzew, zgłosiło się trzech gitarzystów-śpiewaków plus jeden
tylko śpiewający. No i trochę po prostu wspierających.
Tych
trzech gitarzystów prezentowało swój zapał tylko w postaci literek na facebooku,
ale to nieistotne, bo zdobyłam jednego prawdziwego, Wenezuelczyka zamieszkałego
na stałe w Meksyku o wdzięcznym imieniu Jesús. Prawie nikt ze wspólnych
znajomych go tak jednak nie nazywa, bo przyjęło się mówić o nim Yisus, czyt.
Dżizus ; ). Umówiliśmy się na odbycie kilku prób przed dniem zero, ostatecznie
do skutku doszły dwie, więc starczyło nam czasu na przygotowanie tylko trzech
utworów i to najprostszych do opanowania (ja już umiałam je śpiewać, a chwyty
były łatwo dostępne): „Hotel California”, „Whisky” oraz „Wehikuł Czasu”. Dwa po
polsku, żeby przyciągało większą uwagę ;). Trochę się obawiałam, bo nigdy
wcześniej nie śpiewałam z akompaniamentem gitary, ale szło dobrze!
W
końcu nadszedł dzień chwały (albo klęski, ale byliśmy dobrej myśli) i
przekonałam się, że meksykański zapał ma przynajmniej dwie cechy
charakterystyczne: 1) jest bardzo duży, 2) jest bardzo słomiany. Bardzo, bardzo
słomiany. Koniec końców jeden facebookowy gitarzysta zreflektował się w dzień
wydarzenia, że łomatkoboska to dziś???!!!??? i że nie może, dwóch innych kompletnie
zaginęło w akcji, a ten śpiewający się rozleniwił (stwierdził, że jedziemy
strasznie wcześnie… była 18:00 i już mieliśmy godzinę obsuwy) i ostatecznie z niechęcią pojechał z nami chyba
tylko dlatego, że się trochę wkurzyłam. Z jakichś kilkunastu osób, które zgłosiło
się do wydarzenia, przyszło parę, z czego dwie przelotem i nawet nie doczekały
momentu śpiewania.
Ale,
ale. Wsparcie miałam. Był mój nieoceniony gitarzysta Yisus, był nieoceniony
kierowca Julio i jeszcze parę osób. Pojechaliśmy na Morelos, czyli deptak
handlowy w centrum miasta, gdzie przewija się dużo ludzi i sporo grajków
ulicznych. To ostatnie okazało się trochę problematyczne, bo stanowili
konkurencję i trzeba było znaleźć taką miejscówkę, żeby nas nie zagłuszali. A
mieliśmy do czynienia m.in. z jakimś chórem religijnym ;P.
Na
chwilę przed występem Yisus zaczął wymiękać i chciał uciec, ale uspokajałam go,
że i tak mnie będzie najbardziej słychać i jak ja się pomylę, będzie większa
wtopa. Plusem było to, że jakbym się pomyliła w piosenkach Dżemu, to pewnie i
tak nikt by nie zauważył. Gorzej, że nie tyle obawiałam się pomylenia tekstu,
co rozminięcia się z akompaniamentem, a to już nawet mniej wprawne ucho
zauważy.
Ustawiliśmy
się w strategicznym miejscu, ustaliliśmy szczegóły, Yisus zaczął wstęp,
wymieniliśmy się spojrzeniami, no i zaczęłam… Początkowo nieczysto, bo słabo
słyszałam gitarę – to już nie było to samo, co próba w domowym zaciszu. Po
kilku wersach weszłam w melodię, ale jednak nie szło tak dobrze jak na próbach,
bo po prostu się stresowałam. I musiałam się wydzierać, żeby przedrzeć się
przez szum ulicy. Śpiewałam, śpiewałam, ludzie mnie mijali, nikt nic nie
wrzucał, prawie nikt nie patrzył, ale śpiewałam, a to najważniejsze. Jeszcze
kilka lat temu na pewno bym tego nie zrobiła. Nasze trzy piosenki minęły jak z
bicza strzelił. I nic. Znajomi twierdzili, że ktoś wrzucił coś do kubka i że
jest to nawet uwiecznione na video, które zrobili, ale ja tam niczego nie
widziałam. Nazbierało się tyle, co sami mi wrzucili, czyli jakieś 20 peso.
Ale nic to.
Stwierdziliśmy z Yisusem, że to dopiero wstęp, że przekonaliśmy się, jak to
jest, pokonaliśmy strach, a następnym razem będzie lepiej, tylko musimy mieć
dużo więcej piosenek. Padł też pomysł, żeby śpiewać w autobusach, jak się to
praktykuje w Meksyku, bo wtedy dużo łatwiej dotrzeć do ludzi (nie mają gdzie
uciec, hahaha), można im powiedzieć, na jaki cel się zbiera i w zasadzie zawsze
coś wrzucają. Może i by coś wyszło z tych planów, gdyby wkrótce potem nie
zepsuła mu się gitara ;P. Tamto śpiewanie na ulicy było więc pierwszym i jak na
razie ostatnim. Bez większych rezultatów, ale spełniłam minimarzenie i
przekonałam się, że to wcale nie taki łatwy zarobek, na jaki wygląda! Kilka
porad, gdyby ktoś chciał spróbować:
- Trzeba dobrze śpiewać. Naprawdę dobrze, żeby ludzie zwracali uwagę. Ja jeszcze trochę poćwiczę…
- Duży repertuar (10 piosenek to minimum na początek) i dobrze przygotowany, najlepiej hiciory
- Akompaniament, chyba że śpiewacie operowo, to przebijecie się bez tego; no i jak macie akompaniament na żywo, to wcześniej musicie zrobić próby
- Najlepiej nagłośnienie, chyba że jw.
- Jakaś tabliczka, która wyjaśni pokrótce Waszą smutną sytuację, np. że zbieracie na bilet do domu, który jest 10 000 km stąd
- Sztuczna publiczność w postaci znajomych i niech coś wrzucają do kubka co jakiś czas
- Jakiś znajomy, który będzie zbierał pieniądze wśród przechodniów i najlepiej opowiadał, w jakim szczytnym celu zbieracie
- Wizualnie też możecie się odznaczać, generalnie wszystko żeby przykuć (pozytywną) uwagę
Mówię Wam, to
nie takie proste. Ale polecam.
Zwarci i gotowi |
W akcji |
Nie zdążyliśmy wymyślić nazwy dla naszego duetu... |
Po wszystkim załapaliśmy się nawet na fajerwerki |
No dobrze, ten
sposób zarobku zawiódł, a może i by nie zawiódł, gdyby się dalej rozwinął, więc
kolejnym pomysłem było zrobienie imprezy z loterią fantową i sprzedażą
przekąsek. Połączyłam to z moją imprezą pożegnalną. Przegrzebałam szuflady i
postanowiłam przeznaczyć na loterię różne drobiazgi przywiezione z Polski:
pocztówki, mapkę Warszawy, książeczkę z legendą krakowską, rozmówki
polsko-hiszpańskie oraz nagrałam dwie płyty z polską muzyką. Jeden los na
loterię – 20 peso. Poza tym sprzedawaliśmy tostadas
po 5 peso. Ostatecznie zarobiłam na tym jakieś 400 peso (100 zł), czyli o wiele
za mało na pokrycie kary, ale zawsze coś. Bardziej przedsiębiorcza nie byłam,
więc na tym stanęło zdobywanie pieniędzy na karę. Włożyłam wszystko do koperty
z napisem multa, czyli grzywna i
zapakowałam do bagażu podręcznego.
Szczęśliwi wygrani |
I
nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu z Meksyku. Podchodząc do odprawy,
postanowiłam, że w zależności od sytuacji będę negocjować próbując ich wziąć na
litość (wolontariuszka, zostałam dłużej w kraju tylko po to, by pomagać biednym
meksykańskim dzieciom itd.). Pokazałam bilet, pan poprosił mnie o paszport i
moją wizę. Podałam mu wszystko bez słowa. Popatrzył, popatrzył, wręczył mi z
powrotem bilet i paszport i powiedział do jakiego wyjścia do samolotu mam się
udać. I już. Koniec. Hahaha. Jak to jednak czasem dobrze, że prawo w Meksyku
jest tak luźno respektowane ;). Myślę, że przepuścił mnie dlatego, że wiza
przeterminowała się tylko o 42 dni, a miał dobre serce ;).
Bądź
co bądź NIE róbcie tego sami w domu, tfu, to jest w Meksyku. Ani nigdzie. Tzn. nie mówię o śpiewaniu czy robieniu loterii, ale o łamaniu prawa. Blogerka nie
ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki wynikłe z kopiowania działań opisanych
w tym i poprzednim poście. Proszę być grzecznymi legalnymi turystami i już. Amen.
piątek, 21 lutego 2014
O tym, jak zostałam nielegalną imigrantką
Tak,
tak. W mojej meksykańskiej przygodzie zawarty jest także epizod, gdy przez ok.
40 dni byłam nielegalną imigrantką. To dosyć głupia historia, ale co tam ;).
Zacznijmy
od tego, jak wygląda LEGALNY pobyt w Meksyku: przyjeżdżając w celach niezarobkowych,
na granicy pokazujesz paszport, zadają ci parę formalnych pytań (jak jesteś z
Europy to mniej, ale jak już z Kolumbii, to więcej, haha) i dostajesz na 180
dni (zazwyczaj) wizę turystyczną, czyli tzw. FMM (Forma Migratoria Múltiple).
Jedyne, o co musisz się martwić, to żeby przez cały pobyt nie zgubić owej FMM i
pokazać ją na granicy przy wyjeździe z kraju. Proste, prawda? Ale co jeśli twój
pobyt w Meksyku będzie trwał więcej niż owe 180 dni, a nie masz ochoty czy
nawet szans na wyrobienie prawdziwej wizy (trochę zachodu z tym jest wedle
mojej wiedzy)?
Tak wygląda wiza turystyczna |
Ja
początkowo miałam tam przebywać 5 miesięcy, więc zupełnie nie przejmowałam się
tym tematem, ale zaczęłam, gdy postanowiłam przedłużyć swój pobyt o 2 miesiące.
Pisałam zresztą o tym tutaj. Okazało się, że jedynym wyjściem jest wyjazd z
kraju, powrót i tym samym dostanie nowej FMM z nowymi 180 dniami. Również proste,
prawda? Ach, uroki teorii. Międzynarodowe bilety lotnicze są w Ameryce naprawdę
drogie, nawet do sąsiednich krajów, więc zostało przekroczenie granicy drogą
lądową, a na to miałam trzy opcje: Stany Zjednoczone, Gwatemala albo Belize.
Stany odpadały, bo nie miałam wizy, a ponieważ zanim skończyłaby się moja FMM i
tak miałam się wybrać turystycznie na Jukatan, to opcja z Belize była prostsza
i bliższa niż Gwatemala. Miało to wyglądać jak na załączonym poniżej obrazku:
przylatuję samolotem do Cancún, zwiedzam okolice (o tym kiedy indziej), potem
jadę na południe do Chetumal, przekraczam granicę, zatrzymuję się w Belize na
jakiś dzień, po czym wracam z powrotem do Meksyku i do Cancún. Trochę mnie ta
cała wyprawa jednak stresowała, więc przejrzałam najpierw internety w
poszukiwaniu informacji i okazało się na szczęście, że wiele osób przedłuża
sobie wizę w taki sposób i zamieszcza relacje, więc miałam ogólny obraz
sytuacji. Trochę różne były wersje co do tego, ile czasu trzeba spędzić poza
Meksykiem, czy wystarczy kilka godzin, czy kilka dni, ale generalnie wyszło na
to, że zależy to od celników, bo nie regulują tego żadne przepisy (tzw. „wolna
meksykanka”), więc zdałam się na szczęście i postanowiłam zatrzymać się w
Belize tylko na kilka godzin. Wszystko wydawało się w miarę zaplanowane i miało
pójść dobrze. Miało.
Ja też nie lubię, jak mi ktoś geograficznie opisuje coś, co nie wiem, jak wygląda i dopiero widok mapy wszystko rozjaśnia, więc macie. |
W
ramach oszczędności, przygody i badania alternatywnych opcji transportu
wybrałam się do Chetumal nie zwykłym autobusem, a colectivo, czyli tańszym zbiorowym busikiem. A doładniej dwoma colectivos: Tulum – Carrillo Puerto, a
następnie Carrillo Puerto – Chetumal. Zaoszczędziłam w ten sposób kilkadziesiąt peso i udowodniłam, że z Tulum do
Chetumal jednak da się dojechać colectivo,
choć kilkoro miejscowych w Tulum próbowało mnie przekonać, że nie ma takiej
opcji. Był to początek doświadczenia tego, że w Meksyku tubylcy wcale się
dobrze nie orientują, każdy ma inną wersję i trzeba zapytać przynajmniej 3, a najlepiej z 5 osób, żeby
wyłuskać z tego faktyczny stan rzeczy… Było to też swoiste ostrzeżenie przed
tym, na co powinnam była uważać w Chetumal, ale skąd miałam wtedy o tym
wiedzieć, o ja biedna.
Gdy
dojeżdżaliśmy do Chetumal kierowca colectivo
zapytał mnie, gdzie chcę wysiąść i powiedziałam, że docelowo potrzebuję dostać
się na granicę i wyjaśniłam, w jakim celu. Powiedział, że może to niepotrzebne,
że może wystarczy, żebym poszła do Instytutu Migracyjnego i tam mi przedłużą
wizę od ręki. A ja, głupia mu uwierzyłam i jeszcze się ucieszyłam, że nie będę
musiała się tłuc po Belize.
Lokalne colectivos przed dworcem autobusowym w Chetumal |
Na
miejscu dowiedziałam się, że Instytut jest blisko centrum, podjechałam tam
autobusem i gdy otrząsnęłam się z lekkiego oniemienia na widok budynku, weszłam
do środka.
Budynek rządowy w Meksyku |
W
środku wyglądał trochę lepiej niż na zewnątrz, zostałam mile obsłużona, ale
okazało się, że tam niestety tego nie załatwię, tylko muszę udać się do
Instytutu, który jest bliżej granicy (w sumie ten odrapaniec to chyba nawet nie
był już Instytut, bo go po prostu przenieśli). Nie było za bardzo opcji
podjechania tam autobusem, więc wzięłam taksówkę.
Gdy
dojechaliśmy do Instytutu, okazało się, że jest już zamknięty, a ja nie mogłam
zostać do kolejnego dnia, bo jeszcze tej samej nocy miałam powrotny autobus do
Cancún, a następnego dnia lot do Monterrey… Kręcił się tam jednak wciąż pan
ochroniarz, który poinformował mnie, że mogę zostawić swoje dane, on przekaże
je rano do biura, oni skontaktują się z Instytutem Migracyjnym w Cancún, a tam
wystawią mi nową wizę. Ucieszona, że spadł mi z nieba ten anioł stróż (raczej wysłannik
diabła), napisałam mu wszystko na karteczce, podziękowałam wylewnie i
stwierdziłam, że mimo wszystko chcę się przejechać na granicę i zobaczyć, jak
wygląda Zona Libre, czyli strefa handlu wolnocłowego na granicy
meksykańsko-belizyjskiej. Złapałam więc colectivo
jadące w tamtą stronę.
Właściwy Instytut, w troszkę lepszym stanie |
Po
kilkunastu minutach busik wysadził wszystkich pasażerów, ale nie była to
jeszcze granica ani jej nie widziałam, więc trochę zdezorientowana
zastanawiałam się, co dalej zrobić. Jakiś Meksykanin zauważywszy moje
zagubienie niemal wepchnął mnie do rikszy (?), która miała zabrać mnie dalej.
Dosiadło się jeszcze dwóch Meksykanów, ojciec i syn, z którymi w ciągu kilku
minut jazdy zdołałam zaprzyjaźnić się na tyle, że zapłacili również za mój
przejazd, a potem udaliśmy się na wspólne chodzenie po sklepach. Bo okazało
się, że riksza (?) wysadziła nas już w Zona Libre de Belize! Nagle znalazłam
się w innym kraju i to kraju, o którego istnieniu kiedyś nie miałam pojęcia ;).
Pochodziłam trochę z nowymi znajomymi, dość szybko zrobiłam się jednak głodna i
pożegnałam się z nimi szukając miejsca, w którym można coś zjeść. Okazało się
to wcale nie takie łatwe, bo takich miejsc nie było za wiele. W końcu jednak
udało mi się znaleźć barek z wegetariańską opcją (czyt. „czy może pan wyrzucić mięso
i dać w zamian za to więcej czego innego?”), gdzie przy okazji zawarłam
znajomość z dwoma belizyjczykami, właścicielami stacji benzynowej i sklepu w
Zona Libre. Nudzili się okropnie doglądając jednym okiem interesów, siedzieli
przez pół dnia pijąc piwo i ucieszyli się mogąc nawiązać znajomość z dziewczyną
zza granicy. Na początku się zdenerwowałam, że mówią do mnie po angielsku, ale
potem okazało się, że to nie dlatego, że zakładają, że nie znam hiszpańskiego,
tylko dlatego, że językiem urzędowym Belize jest angielski! Do tej pory byłam
przekonana, że we wszystkich państwach Ameryki Łacińskiej, poza Brazylią,
głównym językiem jest hiszpańskim, więc to był niezły szok. Gdy zapytałam moich
nowych znajomych, dlaczego tak jest, odpowiedzieli, że Belize było kolonią
brytyjską… Pomyślelibyście? Co prawda po hiszpańsku też mówili, ale z akcentem,
który ujawniał się zwłaszcza przy głosce „r” ;). Na pożegnanie jeden z nich dał mi wizytówkę
swojej agencji turystycznej w Belize oraz e-maila i mieliśmy się zgadać na
facebooku, ale jakoś nie wyszło… ;P. Zona Libre jakoś nie wymiotła, ale najlepsze w tym wszystkim było uczucie bycia gdzieś na końcu świata... :) Granica meksykańsko-belizyjska? Co to w ogóle jest? ;)
O, takim czymś przejechałam przez granicę. |
A to widok od strony pasażera. Jak widać przepisy o nierozmawianiu przez komórkę w trakcie jazdy albo nie obowiązują, albo i tak wszyscy mają je w dupie. |
Jedyny sklep w Zona Libre, który przykuł moją większą uwagę, ale już nie miałam czasu ani siły, żeby wejść |
Obiad po belizyjsku, wersja po wyrzuceniu mięsa. To po prawej to plátano, czyli taki banan do smażenia. |
Zaczęło
się robić późno i słońce miało się ku zachodowi, więc postanowił zbierać się z
powrotem do Chetumal. Tym razem granicę meksykańską przekroczyłam pieszo.
Dziarsko sobie maszerowałam, gdy nagle usłyszałam za sobą wołanie. Okazało się,
że wołają mnie celnicy do kontroli paszportowej. Otworzyli mój paszport, w
którym nie było pieczątki, że opuściłam Meksyk, więc zaprosili mnie do środka…
Zestresowałam się, ale powiedziałam, że jak przekraczałam granicę w tamtą
stronę to nikt mnie nie zatrzymał, jechałam „taksówką” i po prostu
przejechaliśmy, nie wiedziałam, że mam okazać dokumenty. No bo serio, skąd
miałam wiedzieć, jak to dokładnie działa? Myślałam, że sprawdzanie dokumentów
jest dopiero za Zona Libre. A oni nie widzą, kto im wyjeżdża z kraju? Na
szczęście nie wynikło z tego żadne większe problemy, ale nieuprzejmy celnik
zwrócił moją uwagę na to, że niedługo skończy mi się wiza. Odparłam równie
nieuprzejmie, że już to załatwiłam w Instytucie i jutro będę mieć nową.
Spojrzał na mnie z mieszanką niedowierzania i politowania i powiedział, że
nigdy o czymś takim nie słyszał, że jedyną opcją przedłużenia wizy turystycznej
jest wyjazd z kraju. Uznałam, że jest głupi, nie zna się i gdy pozwolili mi
iść, odwróciłam się na pięcie, ale gdy trochę ochłonęłam z gniewu, już siedząc
w busie do centrum Chetumal, zaczęła mnie ta kwestia dręczyć coraz bardziej… Zaczęłam
układać sobie wszystkie klocuszki w logiczną całość i logika zdecydowanie była
przeciwko mnie… Ale co mogłam w tym momencie zrobić? Nie mogłam się cofnąć do
Belize. Nadchodziła noc, za kilka godzin miałam autobus do Cancún, a później
samolot do Monterrey. Utrzymywałam więc w sobie za wszelką cenę głęboką
nadzieję, że celnik był jednak głupi, a to wszyscy inni mieli rację i następnego
dnia dostanę nową wizę. Głos bezdusznej logiki, który próbował mi mówić, że
jest inaczej, zduszałam w zarodku.
Po
północy wsiadłam w autobus, przed świtem dotarłam do Cancún i zgodnie z
wcześniejszym planem pojechałam na plażę, by zobaczyć wschód słońca nad Morzem
Karaibskim. Obawiałam się, czy zdążę zanim wzejdzie, ale dojechałam idealnie i
mogłam podziwiać przyjście nowego dnia w pełnej krasie, razem z kilkoma innymi
osobami, które przyszły specjalnie po to na plażę. Potem przedrzemałam na
białym piasku usypiana przez szum fal jeszcze dwie godziny i z niechęcią
zabrałam się z powrotem do miasta, by załatwić moje sprawy w Instytucie
Migracyjnym. Jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka: „Moje oczy są nadal zielone, w
moim oknie wciąż kwitnie nadzieja…”.
Tuż przed wschodem słońca |
Tak, wygląda jak zachód, ale zaświadczam, że to wschód. Jak możecie się domyślić, mam tyle zdjęć, że ciężko było wybrać jedno ;) |
Najpierw
mimo mapy nie mogłam go znaleźć, bo każdy miejscowy kierował mnie tylko ruchem
ręki „o, tam”, ale niestety Instytut nie miał wieży świecącej neonami, więc
dopiero kilkukrotne zapytanie się doprowadziło mnie do celu. Po wystaniu się w
upale i w długaśnej kolejce interesantów przyszła kolej na potwierdzenie moich
najgorszych obaw… Pani urzędniczka zdeptała moją świętą i wypielęgnowaną jak
trawnik na konkurs ogródków nadzieję informując mnie, że nową wizę mogę dostać
tylko wyjeżdżając i wracając z powrotem do kraju.
Ciężko opisać
słowami, jak przybita i jak wściekła na siebie stamtąd wyszłam, dlatego może
lepiej nie opisujmy. Powrót do Belize oznaczałby przegapienie lotu, kupno
nowego biletu lotniczego oraz przejazdu do Chetumal i z powrotem. Kolejny
wyjazd z Monterrey na granicę z Belize albo Gwatemalą kosztowałby jeszcze
więcej. A jeśli nie przedłużę wizy, to przy wyjeździe będę musiała zapłacić
karę. Każda z opcji oznaczała wydatek finansowy o wiele za duży dla
wolontariuszki, która je co znajdzie i mieszka w pokoju bez okna. No i musiałam
przyznać rację głupiemu celnikowi. Wszyscy wcześniejsi napotkani ludzie, począwszy
od kierowcy colectivo, twierdzili, że
przedłużę sobie wizę w Instytucie, ale kto z nich wiedział, że mam wizę TURUSTYCZNĄ?
Chwytając się
resztek nadziei, którą dawali mi jeszcze urzędnicy, a w końcu umiera ona ostatnia,
a do tego ponoć jest matką głupich, odwiedziłam kolejne trzy Instytuty
Migracyjne: na lotnisku w Cancún oraz na lotnisku i w centrum Monterrey. Myślę,
że po tych doświadczeniach mam podstawy do napisania nowatorskiego przewodnika
pt. „Meksyk szlakiem Instytutów Migracyjnych”. Oczywiście wizyty te
zaskutkowały jedynie zredukowaniem nadziei na ratunek do zera.
Co mi zostało?
Dwie opcje. Zapłacić karę za nieprzedłużenie wizy, która mogła wynieść ok.
2000-4000 peso (wywiad na lotnisku + moje kalkulacje). Albo udać się znów na
granicę, co kosztowałoby mnie podobnie. Po przemyśleniach i przeliczeniach wybrałam
bramkę numer jeden i postanowiłam zostać nielegalną imigrantką. Fuck yeah. Jak
przygoda to przygoda. W końcu tyle rzeczy zrobiłam w Meksyku po raz pierwszy,
więc czemu by jeszcze nie to.
O tym, czy
złapała mnie policja, jak wysoką karę zapłaciłam oraz jak z tą cała historią
łączy się moje śpiewanie na ulicy dowiecie się już w następnym odcinku ;).
sobota, 15 lutego 2014
What does "te quiero" really mean? Is Polish poorer than Spanish?
Depending on the time zone the
Valentine’s Day has ended or it is still going on. I got used to live mentally
in different time zones so it doesn’t matter for me that where I am physically
it’s already the 15th of February. Let it be a Valentine’s post. But
it won’t really be about romantic love, or at least not mainly. Although this
day is commonly known as the day of lovers, in some countries, including Finland and many Latin
America countries, it is also celebrated as the day of friendship.
I find it, as many other people, a nicer and less “kitschy” way to spend it
because, among other reasons, you don’t feel forced to have your “half-orange”
and you can celebrate it with more people and show them that they are important.
In Poland
we do not spend it that way, maybe it would be nice to introduce it. In fact,
I’ve been planning this post for a long time, but I didn’t expect to public it
on this day and I wasn’t really going to mark this day in any way, nor with a
single post on Facebook or something like that. But about 10 minutes ago I felt
today’s a perfect time to write and post it so I will. If I spend this day
without love and without friends, I will at least do something I love and write
something in the subject. As
I said it won’t be really about love, much about friendship and… linguistics.
Yes, linguistics, one of the subjects that I love.
I always admired people who
asked what their favourite words in a given language are could give a bunch of
examples without hesitate. I was never really thinking about languages in that
way and thought that maybe I just don’t cherish them enough if I don’t have my
own examples of favourite words. Actually it’s much more easier for me to point
words that I detest than those that I love. Maybe it just shows my negativity,
but it’s not the topic of this post. Anyway, I know which word, or to be more
accurate, which phrase in Spanish is my favourite, the most fascinating and of
the deepest meaning for me. It’s te
quiero. Surprised? It may seem hackneyed and trivial to some of you, but I
will soon prove you it’s not. What I want to enhance here is that I speak all
the time about Mexican Spanish and my experience in Mexico. The meanings and
collocations may and probably do differ depending on the country especially in
Latin America vs. Spain.
When we, non-Spanish native
speakers, learn Spanish, we are taught that te
quiero is the equivalent of I love
you in English or kocham cię in
Polish. Well, it is only in a way. The thing is that natural languages are
never responding to each other in a scale 1:1, that is you cannot translate
everything so directly and te quiero
is exactly one example of it. Together with te
quiero we learn te amo and are
told that it’s basically the same, but te
amo is stronger. It’s still just a surface.
Kocham cię in Polish (my Mexican friends used to laugh at it
because it reminds them of the verb coger
– I won’t translate it ;P) is
only the expression of a strong affection – between very fond lovers, close
family or very close friends. It’s for a very close zone and you really don’t
use it often. Actually you are very lucky if you use (and hear) it at all
because you may not have anyone you love so much with response or not enough
courage and openness to express it.
I love you in English is used much more widely and commonly because
people just don’t treat is as seriously as we treat kocham cię in Polish. Sometimes they almost “throw it” publicly in
the air to a mum, a sister or to friends what we can see for example in some
American TV shows. We DON’T do it with kocham
cię in Poland
if we are honest with our feelings and don’t just want to show off. We don’t
throw it around, we value it and treat it seriously.
And
then there’s a Spanish “equivalent” which is the title of this post. Soon after
I came to Mexico, lived some time between Mexican people and made some friends
I realized it cannot in any way be the equivalent of kocham cię because I don’t think that people I’ve known for some
months as friends would tell it to me. Ok, Mexican people are affectionate,
much more open etc., but still I knew it’s not an explanation here. What they
meant was just friendship and kind of care. But they were only my guess and it
was fascinating to me so I made a Google research. The answers I found was
exactly what I thought (1 and 2): te
quiero is an affection you feel for your friends, for your family or for
your girlfriend/boyfriend. It could be better translated as I care about you. Here comes the
question: so in ambiguous cases how do you tell between a friendly te quiero and a romantic te quiero? Well, I have no idea. I hope
someone could explain it to me, too. Te
amo means real love and you don’t use it often – only to someone you have a
romantic relationship with when you really MEAN it, to your close family or a
very close friend.
So
I got an explanation and I knew that te
amo is what kocham cię is Polish,
but I was still wondering how the hell I would translate te quiero into Polish? My Mexican friend asked me once exactly the
same question and I just had to said her while being a bit ashamed that… there
is no translation. She was quite surprised and asked me if we don’t say to our
friends in Poland
that we love them. Well. No. You can say of course things like “I like you very
much”, “You’re important to me”, “You can count on me” etc., but there is no
straight translation of te quiero.
There is no simple Polish phrase that would contain the whole beautiful meaning
of it. To express the same feeling you would need at least one long sentence. That’s
why I got so fond of Spanish te quiero.
It allows me to express feelings I could have never expressed before. It shows
affection and attachment, but they are not very big words and you don’t have to
be afraid that the other person will run away or feel ashamed. It’s just so
simple, warm and sweet, but not hackneyed as I love you.
But
ok, if we lack it in Polish, does it mean that Polish is somehow poorer than
Spanish? I swear you it’s not. It is beautiful in languages that each of them
has words and phrases that are not easily translatable and explicable in other
languages because they contain too much meaning and collocations in native
speakers’ minds… Maybe we don’t know how to easily tell a friend what we feel
for them, but we certainly know how to call a friend that is special to us.
This is przyjaciel.
Przyjaciel is not just an English friend, because you can have many
friends. Basically anyone you go for a beer with or only have on your Facebook list
is your friend. And it is not amigo
either, because amigo is more or less
the same as friend in English. We do
have in Polish words for this kind of relationship and they would be kolega, kumpel or znajomy
(although the last one is more like acquaintance
or conocido). But English and Spanish
do not have straight equivalents for przyjaciel.
Some Polish people overuse it and would call przyjaciel dozens of people in their life, but most people feel the
real meaning and save this word for maybe 1, 2 or 4 people. Or even for no-one
because they don’t feel there is someone that close for them. It is someone who
broke the sometimes tough borderline of being just a friend, gained our deeper
trust and got more access to our inner world than most people do. We can tell
them our deep emotions, secrets and worries, can truly rely on them and they
may feel even like a sister or a brother. And vice versa, of course. I really
appreciate we have this word in Polish and I really used it few times in my
life. Mostly when I was much younger, didn’t learn the meaning well yet and
what I called przyjaźń (friendship)
unfortunately ended after some time. That’s why now even if I would like to
call someone in that way I’m afraid to do this because I don’t know if they
share this feeling… This is how deep meaning it has.
So
you see? There is no Polish equivalent of te
quiero. There is no Spanish equivalent of przyjaciel. And what is more te
quiero is not exactly what you feel for przyjaciel.
Because I used and said te quiero in
7 months more times that I used and said przyjaciel
during 26 years. All those differences, inexplicable meanings and depths of
collocations is one of the things I love about learning and investigating
languages and about making friends from different cultures. I hope I was able
to share some of this affection of mine with you in this post because sharing
my thoughts and feelings is one of the things I love about writing. If you
want, please share your thoughts on the topic, say how you see those phrases
and add something to my understanding of them because languages are infinite and they are something (including our mother tongue) we'll never learn to the end :).
niedziela, 2 lutego 2014
¿Czy w Meksyku jest zawsze gorąco?
W
poprzednim poście o stereotypach na temat Meksyku zapomniałam zupełnie
uwzględnić drugi z najważniejszych obok tego o niebezpieczeństwie: w Meksyku
jest zawsze i wszędzie gorąco. Nie mogłabym tak tego zostawić, bo nie spałabym
po nocach, więc post ten poświęcę tak uwielbianemu przez nas wszystkich
tematowi pogody.
Jako wstęp do
rozwinięcia zagadnienia pozwolę sobie wrzucić te kilka zdjęć:
Po
pierwsze należy sobie uświadomić, że Meksyk jest DUŻY, ponadto ma zróżnicowaną
powierzchnię i różne strefy klimatyczne. Na położonych na południu terenach
tropikalnych takich jak Półwysep Jukatan lub stan Tabasco czy Chiapas
faktycznie przez cały rok jest generalnie ciepło, czyli w lecie gorąco, a w
zimie dwadzieścia parę stopni, a do tego wilgotno, więc dosyć ciężko się
oddycha i trzeba się do tego przyzwyczaić. Jak tylko tam wylądowałam, to miałam
wrażenie, jakby przed chwilą padał deszcz, a teraz pod wpływem słońca to
wszystko parowało… Nie, tam tak po prostu jest, cały czas. Jednak i na tych
terenach, jak i w pozostałych częściach Meksyku są obszary, które znajdują się
wysoko, ponad 1000 czy ponad 2000
m n.p.m. i tam oczywiście nie jest tak gorąco. I nie są
to wcale jedynie jakieś góralskie wioski, ponieważ samo Mexico City jest
położone na wysokości 2240 m
n.p.m. i tam temperatura w lecie jest dla mnie idealna, ok. 25 stopni w ciągu
dnia. Poza tym Meksyk ma też tereny o klimacie pustynnym i na takowym, czyli w
Monterrey w stanie Nuevo León, miałam okazję mieszkać przez większość czasu. A
klimat pustynny charakteryzuje się m.in. bardzo dużymi amplitudami temperatury
powietrza…
Od
kiedy przyjechałam do Monterrey, słyszałam wiele razy, że pogoda jest tam
szalona, nigdy nie wiesz, kiedy i jak się zmieni i że można doświadczyć
czterech pór roku w jeden dzień. Stwierdziłam wtedy, że pewnie trochę przesadzają, a
poza tym to nic takiego, przecież w Polsce też mamy kwiecień plecień, w marcu
jak w garncu itd., a poza tym spędziłam trochę czasu w Anglii, gdzie bezchmurne
niebo potrafiło w ciągu niecałej godziny zmienić się w kłębowisko czarnych
chmur i lunąć jak z przysłowiowego cebra. Poza tym prawie pięć pierwszych
miesięcy mojego pobytu było nieprzerwanym upałem, upałem i skwarem, który w
nocy był trochę lżejszy tylko dlatego, że nie było prażącego pod kątem prawie
90 stopni słońca. Zastanawiałam się, po co brałam z Polski te kilka swetrów,
które miałam na siebie narzucać wieczorami, skoro okazało się, że i w środku
nocy w szortach i koszulce na ramiączkach dalej jest mi za gorąco. Choć zdaje
się, że i tak miałam szczęście, bo temperatura w tym czasie oscylowała wokół
36-38 stopni i nigdy nie osiągnęła kultowych 45, którym oddaje hołd ta piosenka, która jest zresztą tak popularna, że wydaje się nieoficjalnym hymnem
Monterrey ;). Ale gorące oblicze pustyni trwało do czasu. Najdłuższe (od maja
do października, hello???) i najbardziej gorące lato mojego życia zaczęło w końcu
chylić się ku końcowi i wtedy przekonałam się, że wszystkie wypowiedzi na temat
szalonego klimatu Monterrey nie miały nic, ale to nic z przesady. Czegoś
takiego jeszcze nie widziałam. Najpierw gdzieś w październiku zrobiło się trochę
chłodniej, czyli ok. 25 stopni i poczułam się jak w raju. Ale sielanka potrwała
ze dwa tygodnie i nagle ni stąd ni zowąd sieknęło jakimiś 13 stopniami. Tak z
dnia na dzień, nie że sobie spadało stopień po stopniu przez tydzień,
zapomnijcie, to nie tam. Niby jestem z zimniejszych rejonów, przyzwyczajona do
temperatur minusowych, powinnam być też zahartowana przez utrzymujące się
tygodniami -30 w Finlandii. Ale przysięgam, że lepiej znosiłam -30 w Finlandii
niż +10 w Meksyku. Po pierwsze dlatego, że to przyszło tak nagle, w zasadzie
nie było czasu przejściowego nie licząc tych dwóch tygodni, ale spadek z 25 do
13 to też szok. Po drugie oczywiście nie miałam za bardzo odpowiednich ciuchów,
bo przy pierwotnym założeniu miałam tam zostać właśnie do października. Ubierałam
więc na siebie naraz połowę zawartości mojej szafy. Wcześniej miałam dosyć
noszenia na okrągło trzech par szortów, wkrótce miałam mieć dosyć noszenia
ciągle tej samej pary dżinsów i tych samych dwóch bluz. NARAZ, oczywiście, plus
cienka kurtka. Ale najważniejszym czynnikiem jest po trzecie. Mogłabym jeszcze
znieść to, że na dworze jest tak zimno, gdybym miała perspektywę, że gdy tylko
znajdę się we wnętrzu, to się zagrzeję. NIE MA TAKIEJ OPCJI. We wnętrzu jest
niewiele cieplej niż na dworze. Bo o ile Meksyk jest w miarę przystosowany do
upałów, tj. wentylatory pod sufitem, wentylatory stojące, a jak masz szczęście
to klimatyzacja, to do zimna nie jest przystosowany w ogóle, w ogóle, ale to w
ogóle. I z tego, co słyszałam jest tak w całej Ameryce Łacińskiej. Nie ma
ogrzewania. Po prostu nie ma, przynajmniej nie w prywatnych domach, szkołach
czy mniejszych zakładach pracy. W centrach handlowych, biurowcach czy na uczelniach
podejrzewam, że jest, bo tam mi było ciepło. Albo to kwestia lepszego
budownictwa. Ale na co dzień poruszałam się między domem a naszym biurem i
walczyłam o przetrwanie. Bo nie dość, że nie ma ogrzewania, to okna są stare i
nieszczelne albo nawet się nie domykają, a ściany nie chronią przed zimnem albo
wręcz, uwaga, uwaga, je przechowują. Kiedy pogoda zaczęła dalej wariować i po
kilku dniach z 10 stopniami częstowała nas znienacka dwudziestoma,
zastanawiałam się jak to możliwe, że dalej zamarzam w biurze, a na dworze jest
cieplej niż w środku. Dowiedziałam się wtedy, że ściany są gipsowe i
przetrzymują czy to zimno, czy to gorąco. Cudownie. Zapytałam, dlaczego nigdzie
nie ma ogrzewania, na co dostałam odpowiedź, że się nie opłaca, że nikt by go
nie używał, że przecież zimno trwa tak krótko. No więc siedzą w domach, w pracy
czy w szkołach w kurtkach, a nawet czapkach. Nie żartuję. Ja do pracy
przyniosłam sobie koc i jak palacze odpalają papierosy, tak jak robiłam jedną
herbatę za drugą, tylko po to, żeby się trochę rozgrzać. W domu siedziałam w
dwóch bluzach, pod dwoma kocami, naturalnie z dziesiątą tego dnia herbatą oraz
małym grzejniczkiem skierowanym na nogi. Bo okazało się, że zarówno w domu, jak
i w pracy, mamy mały przenośny grzejnik, ale gdybyśmy ja oraz moje
współlokatorki z Kolumbii, które też umierały z zimna, się tym nie zainteresowały,
to pewnie nikt z Meksykanów by nawet sobie o nim nie przypomniał, bo po co,
przecież jest zimno tylko przez jakieś 3-4 miesiące. W ogóle oni są chyba odporni
na wszelakie temperatury, przy tych nieziemskich upałach chodzą w dżinsach i
zabudowanych butach, a zimno też zdawali się znosić lepiej niż ja… Raz
wieczorem byłyśmy u znajomego, na dworze 10 stopni, a drzwi wejściowe były
ciągle otwarte, bo jego pies wchodził i wychodził na podwórko. W końcu ktoś
powiedział, że jest TROCHĘ zimno, że może by zamknąć drzwi, a kolega
stwierdził, że nawet nie zauważył, że były otwarte…
Ale
jak wspomniałam, miałam jeszcze okazję odetchnąć i się ogrzać, bo potem nagle
przez chwilę zrobiło się znowu 30 stopni, potem znowu 10 (w nocy do 1 stopnia,
a ja wybrałam się wtedy na imprezę, myślałam, że umrę w moich trampkach), potem
dwadzieścia i tak w kółko, choć jednak z przewagą tego okropnego zimna. Na
początku nie chciałam wierzyć prognozom pogody, które mówiły, że z 8 stopni w
środę przeskoczymy na 26 w sobotę, ale potem przestałam się już dziwić. Któregoś dnia, gdy szłam rano do pracy, było ciepło i przyjemnie, na krótki rękaw, a kilka godzin później, gdy wychodziłam, wciąż za dnia, było już 11 stopni. Jednak okazało
się, że Monterrey nie chce przestać zadziwiać i zdziwiłam się znowu, jak usłyszałam
ze 2-3 tygodnie temu, że jest tam 28 stopni, a 2 dni temu nagle wszyscy
wrzucali na facebooka pogodowe screeny z 0 stopniami i pisali jak to padał
śnieg z deszczem… Nie muszę nawet wchodzić na serwisy pogodowe, żeby śledzić
pogodę w Mty, bo jest tak po****na, to znaczy, przepraszam, nieokiełznana, że
przy każdej drastycznej zmianie śledzę wysyp screenów z aktualną temperaturą.
Do
tej historii wypadałoby jeszcze dorzucić naszą weekendową wycieczkę do
miasteczka Real de Catorce, na którą wybraliśmy się we wrześniu, czyli kiedy w
Monterrey panowały jeszcze upały. Wiedziałam, że Real jest położone w górach i
że muszę wziąć coś cieplejszego, ale i tak okazałam się totalnie
nieprzygotowana, bo nie dość, że było zimno, to trafiliśmy na porę deszczową
oraz szalejące huragany, które przynosiły jeszcze więcej opadów i przez dwa dni
chodziliśmy totalnie przemoczeni i wymarznięci. Do tego w „hotelu”, gdzie
nocowaliśmy, przeciekał dach i mieliśmy zalaną całą podłogę, a ja, jak odkryłam
rano, również połowę bluzy, którą zostawiłam na wezgłowiu łóżka, akurat pod
dziurą w suficie. Po dwóch dniach miałam wrażenie, że wszystko, wszystko jest
mokre i zimne, ściany, wszystkie moje ciuchy i w ogóle wszystko, czego się
dotknę.
Tu już wróciło do normy. |
Także
tego, jakbyście się wybierali do Meksyku, to lepiej sprawdźcie uważnie i z
detalami klimat regionu (regionów), do którego jedziecie. I nie pytajcie
miejscowych o opinię, jakie ubrania ze sobą zabrać, bo oni nie odczuwają temperatury jak normalni ludzie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)