Oto
temat-rzeka, więc chyba trzeba będzie go podzielić na dwie części, żeby
komukolwiek chciało się czytać. Nie zamierzam przekopiowywać z Wikipedii listy
i opisów meksykańskich potraw, bo to sam każdy może sobie znaleźć, zresztą byłaby to raczej dość nudna lektura. Napiszę o własnych doświadczeniach z punktu
widzenia osoby, która jest tu na dłużej, nie stołuje się specjalnie na mieście,
sama sobie gotuje, więc przy tym musiała się nauczyć odnajdywać wśród
tutejszych produktów. I ponadto z punktu widzenia osoby, która nie je mięsa w
kraju, gdzie mięso jest obecne w większości potraw, a wegetarianin to nader
rzadkie zjawisko.
Przed moim
wyjazdem do Meksyku żartowałam ze znajomymi, że teraz moja dieta będzie opierać
się na fasoli przygotowywanej na milion sposobów. Owszem, fasola jest tu
istotnym składnikiem, ale to nie ona zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce.
Królową meksykańskiej kuchni jest TORTILLA. Jest bazą większości potraw, a nawet jeśli nie, to i tak podadzą Ci do tego tortille w specjalnym
pojemniku z pokrywką, bo tortille muszą być calientitas,
czyli cieplutkie. Posiłek je się zazwyczaj nakładając go na tortillę i
zawijając ją w rulonik. I nie są to wcale wielkie tortille, jakie znamy z
polskich supermarketów, tylko dużo mniejsze, o średnicy ok. 10-15 cm. Koło mojego miejsca
pracy codziennie w porze lunchu kursuje samochód, z którego rozlega się
wdzięczny kobiecy głos, ten sam w całym Meksyku: „Tortillas calientitas de maìz!
Las tortillas calientitas!”. Ja zostałam fanką tostadas, czyli pieczonych tudzież smażonych tortilli, które stają
się twarde i chrupkie i można na nie położyć co się chce, jak na kanapkę. A
potem oczywiście skropić salsą.
Moje tostadas z pastą z czarnej fasoli, awokado, papryką, pomidorem i salsą |
A do tego np. malteada, czyli milkshake z mango |
Salsa to sos, naturalnie
pikantny, dodawany do wszystkiego i w ilościach, jakich ja nie jestem w stanie
przyjąć. Sama też kupiłam sobie salsę, ale jedną z tych mniej pikantnych, co
oznacza, że dodaję sobie ostrożnie pięć kropelek. Meksykanie te łagodniejsze
salsy nakładają łyżkami. Dwie główne odmiany salsy to roja, czyli czerwona i verde,
czyli zielona.
Półka z salsami |
Następnie –
limonki. Też prawie do wszystkiego. Do potraw, do piwa, do owoców, do soków.
Łapię się na tym, że też zaczynam je dodawać do czego się da i zachomikowałam
sobie kilka w lodówce.
Piwo w formie chelada, czyli z solą (na brzegu szklanki) i limonką |
Oczywiście salsa i limonka |
Papryczki
chilli i jalapeños (dla ew. niezorientowanych: wymawiamy „halapenios” : ]). Jako
tako nie tykam, ale chilli i tak jest chyba we wszystkim, bo czego bym nie
spróbowała, to jest choć odrobinę pikantne. Nawet jeśli Meksykanie twierdzą „No
pica nada!” (Nic nie piecze!). Zdanie to należy tłumaczyć na polski: „Da się
zjeść i nie zionąć ogniem”. Raz kupowałam sobie na mieście owoce w kawałkach i
pani zapytała mnie, czy chcę do tego chilli i limonkę, Pozostałam przy limonce.
Półka z papryczkami |
Wspomniane owoce |
Inne ważne
składniki to wspomniane już mięso (głównie wołowina, wieprzowina, kurczak),
również wspomniana fasola (różne rodzaje, nie tylko czerwona), ser (też różne
rodzaje), ziemniaki, cebula, pomidory.
Oczywiście to
nie wszystko, wbrew moim obawom w sklepach można dostać praktycznie wszystkie
warzywa i owoce, jakie znamy z Polski plus kilka innych dziwactw, w stylu
liście bananowca (do zawijania potraw zwanej tamales) czy chayote (https://pl.wikipedia.org/wiki/Kolczoch_jadalny;
mam jedno w lodówce, jeszcze nie wiem, co z tym zrobić). Przy tym te dla nas
egzotyczne jak mango czy papaja tu kosztują kilka razy mniej. Jabłka są droższe
niż w Polsce (od ok. 6 zł za kg), ale dosyć popularne. Ziemniaki też trochę
droższe, za to pomidory dzięki Bogu tańsze, ok. 3 zł za kg.
To są zdaje się liście bananowca |
To nie są banany, tylko plátanos - to się smaży |
Z innymi
rzeczami mam problem. Chleb jest straszny. Właściwie jedyny, jaki można dostać,
to gąbkowaty chleb tostowy, do tego drogi. Tylko bułki się do czegoś nadają i
to zależy które. Na szczęście czasem można spotkać bagietki. Rasowe ciemne
pieczywo, jakie znamy z Polski tutaj nie istnieje, czasem można dostać coś, co
jest niby razowe, ale to jakaś odległa reminiscencja.
Kolejna rzecz
to woda. Jestem przyzwyczajona, że pije jej dużo i musi być dobra, tj.
mineralna, a nie źródlana. W Polsce mam kilka sprawdzonych marek, które
zawierają na tyle składników mineralnych, żeby nie smakować jak kranówa. Tutaj
wszystkie agua natural smakują jak
kranówa (ale polska, bo meksykańska jedzie chlorem i nikt przy zdrowych
zmysłach nie pije nieprzegotowanej) i nawet nie da się sprawdzić, ile mają
składników mineralnych, bo nikt tego nie podaje.
No i
czekolada. Niby się kojarzy z tymi regionami, ale tabliczki czekolady jeszcze
tu na oczy nie widziałam. Są przeróżne batony, w tym Snickersy i Milky Waye,
ale drogie straszliwie, ze dwa razy droższe niż w Polsce. Co nie znaczy, że ich
nie kupuję, tylko że biorę te najmniejsze (22 g, toż to ze dwa gryzy). Za porządnego
podwójnego Snickersa trzeba zapłacić jakieś 5-6 zł, skandal.
Poza tym nie
ma kremowych serków do smarowania w stylu Almette, ratuję się Philadelphią,
którą oni używają do ciast oraz gęstymi dipami. Herbaty piję dużo mniej, bo mi
się odechciewa, jak nie ma czajnika elektrycznego. Poza tym w tą pogodę kubek
parującego naparu to niekoniecznie to, co pierwsze przychodzi mi na myśl.
Jakoś się już w
miarę zdołałam do tych niedogodności przyzwyczaić, choć miałam przez chwilę
kryzys, będący chyba po prostu najgorszym etapem szoku kulturowego, gdy
wszystko mi przeszkadzało i mnie drażniło. Myślę, że wyszłam już na prostą i
moje reakcje się unormowały. Poznałam już w miarę tutejsze produkty i moje podstawowe zakupy żywnościowe w supermarkecie nie trwają godzinę, Jest, co jest, a czego nie ma, to trudno, jest
tyle innych rzeczy ; ). Spodobało mi się babranie w tych wszystkich sosach,
zagryzanie tortillą i skrapianie limonką : D.
Jakie cudne to pierwsze zdjęcie!! Zgłodniawszy.
OdpowiedzUsuń