wtorek, 9 lipca 2013

Chcę więcej


Ach, co za dzień! Czy tak nie może być codziennie? Po ostatnich tygodniach spędzonych w biurze na siedzeniu na facebooku dzisiaj wreszcie poczułam prawdziwy zastrzyk świeżej energii.
Zaczęło się od tego, że w piątek przyjechał z Kanady (AUTOBUSEM!!!!11) nowy wolontariusz, dzisiaj miał zacząć pracę w AMMACu i rano mieliśmy go oficjalnie przywitać. Patrick pracuje przy programie Misericordia Para Todos (Miłosierdzie Dla Wszystkich), który polega na dostarczaniu żywności do biednych lokalnych społeczności. Program ten zarządzany jest z biura, przy którym mieszkam, ale w którym na co dzień nie pracuję. Rano nie pojechałam więc do biura w centrum, tylko zostałam na miejscu i wzięłam udział w oficjalnym przywitaniu (bandera „Bienvenid@”, meksykański prezent, karta powitalna i milion zdjęć). Potem okazało się, że w ogóle mam nie jechać do biura i ślęczeć przed komputerem, tylko towarzyszyć Patrickowi w pierwszym dniu pracy, bo prawie nie mówi po hiszpańsku. Dla wszystkich, którzy już sobie coś zaczęli wyobrażać: Patrick ma 19 lat ;P. Tak, tak, wiem, że niektórym nie robi to różnicy.
Najpierw pojechaliśmy do hipermarketu Wal-Mart, skąd dostajemy część żywności. Po drodze okazało się, że powinnam była wziąć ze sobą dokument tożsamości, bo inaczej nie wpuszczą mnie do magazynu. Oczywiście nikt z AMMACu mi o tym nie powiedział, liczyli, że sama się domyślę, zgadnę czy coś. Witamy w Meksyku. Na miejscu ostatecznie nie było jednak problemów i razem z Patrickiem i kierowcą Mario weszliśmy na magazyny, gdzie czekały na nas kosze i wózki z warzywami, owocami i chlebem, nie wszystko pierwszej jakości, że się delikatnie wyrażę. Ale już tu do tego przywykłam. Kiedy panowie zajmowali się ustawianiem wszystkich skrzyń na wadze, ja dostałam za zadanie zapisywać kilogramy, a potem je wszystkie zliczyć. Chyba jednak mam coś z księgowej, bo ta część najbardziej mi się podobała i czułam się w niej najbardziej kompetentna :D. Przy okazji pogadałam chwilę z panem pracującym na magazynie, który jako jeden z niewielu Meksykanów wiedział całkiem sporo o Polsce (choć co prawda kręciło się to wokół Auschwitz)! Potem ładowaliśmy wszystko do ciężarówki, przy okazji paćkająć się rozpadającymi się melonami.
Wróciliśmy z towarem do AMMACu w porze lunchu, więc udaliśmy się dość szybko do kuchni. Na wolontariuszy czekało już jedzenie, ale ponieważ było oczywiście mięsne, wzięłam się za odgrzewanie moich warzyw. Co prawda jadłam co innego niż wszyscy, ale super było usiąść ze wszystkimi przy stole, pogadać, pośmiać się… Wreszcie poczułam w pełni, dlaczego mówią, że w AMMACu znajdujesz nie tylko współpracowników, ale i rodzinę. Przy okazji zagadywał do mnie jeden z wolontariuszy z Servicio Comunitario/Social (studenci w Meksyku muszą zrealizować ileśtam godzin pracy społecznej w ramach studiów). I to o książkach! Nie wiem, czemu wybrał sobie akurat ten temat, może chciał się popisać swoją inteligentną i wrażliwą stroną. Powiedział, że w Meksyku się za bardzo nie czyta i on sam dopiero od dwóch lat czyta sam dla siebie. I pokazał mi Nietzschego, którego nosi w torbie. Potem przyszedł czas na najlepsze. Mieliśmy jechać dwoma ciężarówkami z dostawą żywności. Ja miałam jechać z Patrickiem. Ale mój nowy kolega Meksykanin od Nietzschego powiedział: „Ja mogę z tobą jechać. Podobasz mi się”. Po 10 minutach rozmowy, przy stole w kuchni, przy ludziach kręcących się dookoła. Myślałam, że już się nauczyłam trochę o meksykańskiej otwartości i bezpośredniości, ale jak widać to wciąż tylko trochę. Cóż, gdyby nie wyglądał na 20 lat i gdybym nie miała niemalże pewności, że mówi to tylko dlatego, że jestem fajna, bo jestem zza granicy, to może, w sumie to słodki był.
Znalezienie sobie JAKIEGOKOLWIEK Meksykanina nie nastręcza trudności, naprawdę.
No to pojechaliśmy z dostawą. Ja z Kanadyjczykiem dla jasności. Przy okazji pogadaliśmy tyle po angielsku, że zaczął mi się plątać hiszpański, a było to średnio wskazane, bo robiłam też za jego tłumacza (i'm lovin' it). Na miejscu czekaliśmy chyba z godzinę aż wszyscy miejscowi się ogarną i przyjdą ze swoimi wiadrami/koszykami/workami i ustawią je w rządku. Jak już się ogarnęli, zaczęliśmy rozdzielać owoce i warzywa „po równo”, tj. dopóki się wszystkim nie poplątało, bo rąk do rozdzielania było ostatecznie przynajmniej z 5 par i każdy zaczynał z innej strony, jedni od początku, jedni od końca, a niektórzy nawet od środka. Część warzyw i owoców była w niezłym stanie, część w takim sobie, ale najgorsze były podpleśniałe pomidory, które musieliśmy przebierać gołymi rękami szukając tych, które jeszcze się do czegoś nadają. A Meksykanie stali nad swoimi wiadrami/koszykami/workami i nie omieszkali za każdym razem się dopominać, że im jeszcze nie daliśmy albo daliśmy za mało (nawet przy tych pomidorach nie odpuścili). Do tego wszystkiego zaczęło się jeszcze wydzierać dziecko, które siedziało w wózku na środku naszej trasy między wiadrami. Ale wolę to na pewno od biura, a już milion razy bardziej od korporacji, bo to jest ŻYCIE.
Gdy już wszystko rozdzieliliśmy, popakowaliśmy puste pudła i umyliśmy rączki, myślałam, że jedziemy z powrotem do AMMACu. Ale nie. Pojechaliśmy… do domu starców. Po odbiór jakichś dokumentów, a przy okazji dostarczyliśmy im trochę owoców i warzyw. Panowie poszli po skrzynie do samochodu, a ja patrzyłam na ciche patio i chociaż nie widziałam nikogo, czułam jakie to smutne miejsce… Ale nie musiałam sobie tylko tego wyobrażać, bo potem zaprosili nas do środka, żeby poznać mieszkańców. Właśnie wszyscy siedzieli w jadalni i jedli kolację. Nigdy, nigdy, przenigdy nie chcę umierać w takim miejscu. Nigdy, nigdy, przenigdy nie zostawiłabym nikogo z rodziny w takim miejscu. Nie dość, że jesteś stary, schorowany, ledwo się ruszasz i ledwo kontaktujesz co dzieje się dookoła ciebie, to zamiast otoczyć cię życiem, otaczają cię takimi samymi ludźmi i zostaje ci tylko spadać na samo dno. Wszyscy już zawieszeni pomiędzy tutaj a tam. Patrick, chociaż zna po hiszpańsku chyba ze 20 słów, bez obaw podchodził do stolików i rozmawiał z nimi na tyle, na ile mógł. Ja nie mogłam, chodziłam tylko za nim, podziwiałam i próbowałam się nauczyć, jak on to robi. Zapytali, czy ktoś ze staruszków mówi po angielsku i ku mojemu zdziwieniu jeden się zgłosił. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, nie był wcale zniedołężniałym staruszkiem, tylko inteligentnym, w pełni świadomym, całkiem sprawnym starszym panem. Nie wiem doprawdy, co tam robił i jak wytrzymywał będąc zrównanym z ludźmi, którzy już ledwo potrafią się przedstawić…
Po tym lekko wstrząsającym doświadczeniu, zmęczeni wróciliśmy wreszcie do AMMACu. Mój kolega od Nietzschego jeszcze się kręcił, ale poprosił tylko o wspólne zdjęcie ze wszystkimi. Mieliśmy iść z Kasią i Patrickiem na miasto, ale zrobiło się późno, więc dzień pełen wrażeń w zasadzie się zakończył.
Ale… jutro przyjeżdżają nowi wolontariusze, a ja znowu mam zostać na miejscu i tym razem pomagać w budowie drugiego poziomu naszego budynku! Oh yes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz