wtorek, 2 lipca 2013

Los hombres, czyli gdzie ci mężczyźni


       Kilka koleżanek przed moim wyjazdem poprosiło mnie o przywiezienie im Meksykanina. Sorry, dziewczyny, ale chyba nie będzie tak łatwo. Samej sobie ciężko coś znaleźć, a co dopiero na zamówienie... Najgorszy problem to wzrost. Powiedzmy, że jakaś jedna trzecia jest ode mnie niższa, jedna trzecia mniej więcej tego samego wzrostu i naciągana jedna trzecia wyższa ode mnie.
Natomiast zdecydowanie nie ma problemu z ich dostępnością. Problem w tym, że ilość niekoniecznie idzie w parze z jakością. Gdybym była, delikatnie mówiąc, niewybredna, a przy tym nieostrożna, żeby nie powiedzieć głupia, to pewnie miałabym już za sobą z dziesięć kolacji czy wyjść na kawę i to każdą z kim innym. Był już studenciak z metra, który przez 10 minut przyglądał się, jak uczę się słówek i przeglądam przewodnik po czym popukał mnie w ramię pytając „No eres de aquì?” („Nie jesteś stąd?”), a potem zadzwonił do mojej pracy pod pretekstem zapytania o ekspres do kawy i chciał zdobyć mojego facebooka. Potem w jeden dzień najpierw był studenciak, tym razem szkoły wieczorowej oraz policjant na wakacjach, który pomógł mi znaleźć wejście do metra. Jeden chciał mnie zabrać na kawę, drugi na kolację. Obydwaj niscy, do tego policjant po trzydziestce. Nie wspominając o innych naprawdę beznadziejnych przypadkach, nad którymi nie będę się tutaj rozwodzić oraz o trąbiących samochodach. Nie piszę tego bynajmniej, żeby się chwalić, jakie mam powodzenie, bo po pierwsze wynika ono z tego, że jestem biała i mam jasne włosy, a po drugie, jak mówiłam, ilość niekoniecznie idzie w parze z jakością, a jednak stawiam na to drugie. Myślę, że to po prostu doświadczenia każdej białej dziewczyny w takim kraju. A jeśli wreszcie trafi się ktoś sensowny wśród tego smagłego tłumu, to może się okazać, że będzie miał jasne oczy i może nawet niezbyt meksykańskie korzenie. I w przeciwieństwie do powyższych nie będzie wykazywał większego zainteresowania. 
Ale trzeba im przyznać, że są dżentelmenami, nawet trochę większymi niż w Polsce. Otwieranie drzwi, płacenie za kobietę i inne takie duperele, miłe to, zwłaszcza jak się wychowało w takiej kulturze. Jak sobie przypomnę Finlandię, gdzie faceci pchają się pierwsi w drzwiach…
Pomijając (niedoszłe) relacje bardziej matrymonialne, wczoraj idąc z moją współlokatorką do muzeum zatrzymałyśmy się przy ulicznym „stoisku” (dwie płachty na ziemi) z ręcznie wykonaną biżuterią. Po poprzeglądaniu asortymentu i pogaduszkach ze sprzedającymi chłopakami zostałyśmy zaproszone na regionalne piwo. No i w sumie czemu nie, byłyśmy dwie, a oni nie sprawiali wrażenia, jakby chcieli od nas czegoś więcej poza owym wyjściem na piwo. No i było zabawnie, nie powiem, uczyli nas meksykańskich kolokwializmów i slangu, jeden z nich nie wiedział, gdzie na mapie Meksyku znajduje się region, z którego pochodzi (i chyba w ogóle za bardzo nie wiedział, jak wygląda mapa Meksyku), a jak szliśmy na taksówkę to przedstawiali nas wszystkim ulicznym sprzedawcom, którzy wychodzą z podziemia chyba dopiero po zmierzchu. Teraz chcą nas wyciągnąć na wyprawę autostopem do malowniczego miasteczka położonego w górach, żeby jeździć konno, polować (o, co to, to nie) i żuć jakieś meksykańskie rozweselacze. Brzmi czadersko i niby no risk no fun, ale bez przesady. Czasem się nudzę, ale czasem jak się zacznie dziać… 
Miałam dodawać zdjęcia, ale nie bardzo mam co dodać, więc niech będzie z przypadkowymi chłopakami, którzy weszli na moje zdjęcie. I, o dziwo, nie byli niscy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz