środa, 31 lipca 2013

Chiapas - to już prawie koniec (cz.3)



(Tu wcale nie ma dużo tekstu, to przez zdjęcia takie długie się zrobiło ;P)

Dzień 3

    Leniwie wstaliśmy, ogarnęliśmy się, zjedliśmy śniadanie, przy którym poznaliśmy Meksykankę przebywającą w San Cristóbal na wolontariacie, po czym zabraliśmy się za planowanie, gdzie mamy dziś iść i co zwiedzić. Ja uparcie tkwiłam przy swoim superhiperprzewodniku z Lonely Planet, a Alex nieodmiennie w niezrozumiały dla mnie sposób mu nie ufał i sprawdzał wszystko w internecie na swoim superhipermodernistycznym laptopotablecie. Z połączenia tych dwóch sił powstał JAKIŚ plan uzupełniony dopytaniem się na recepcji, co jest warte zobaczenia, a co jest za daleko, żeby zawracać sobie głowę.
         Gdy tylko wyszliśmy z hostelu na ulicę, zaczęliśmy robić pierwsze zdjęcia. Już poczułam, że mogłabym tam mieszkać, przynajmniej przez jakiś czas (jak do tej pory wątpię, czy istnieje miejsce, gdzie mogłabym mieszkać przez całe życie). San Cristóbal jest śliczne, odpowiednio małe, zrelaksowane i spokojne, ale żywe, pełne obcokrajowców i różnych zakręconych ludzi. Życie zdaje się tam toczyć swoim rytmem, ale wydaje się, że zawsze byłoby coś do roboty. Koncerty, pokazy filmów i inne alternatywne wydarzenia. 





         Planowanie zwiedzania zajęło nam tyle czasu, że w końcu zgłodnieliśmy i pierwsze co, to poszliśmy do poleconej nam pizzeri prowadzonej przez Włochów. Po drodze wstąpiliśmy do tortillerii, bo Alex chciał, żebym spróbowała świeżo zrobionej tortilli – faktycznie, jest lepsza od tych ze sklepu, no i mięciutka. Przy okazji zobaczyłam wreszcie, jak wygląda maszyna do robienia tortilli. 

Włosi prowadzący pizzerię byli bardzo sympatyczni i mówili bardzo dobrze po hiszpańsku, ale nie zrozumieli naszego zamówienia i zamiast pizzy z rukolą, która na jednej połowie miała nie mieć szynki, a na drugiej mieć jej podwójną porcję dostaliśmy jakiegoś dziwoląga – ćwierć z rukolą i szynką, ćwierć z rukolą, a połowa… wegetariańska. No cóż, przynajmniej była naprawdę dobra. I wreszcie przekonałam się, że limonada i agua de jamaica (z hibiskusa) nie muszą być obrzydliwie słodkie i że mogę je zamawiać, tylko trzeba wiedzieć gdzie. Na pewno nie w Gorditas de Doña Tota. 
Pizzeria
         Potem czas było wreszcie zaliczyć najważniejsze punkty programu – Templo de Santo Domingo otoczone przez barwne stoiska z rzemiosłem i różnymi lokalnymi pamiątkami, Plaza 31 Marzo, Katedra położona przy tymże placu, przed którą kobiety i dzieci z ludu Tzotzil chodziły od przechodnia do przechodnia sprzedając paski i bransoletki, a następnie Cerro de San Cristóbal, czyli wzgórze i położony na nim kościół. Wszystko inne po drodze również było urokliwe, choć dla nas bezimienne. Wszędzie kręciło się pełno ludności etnicznej – zwłaszcza kobiet i dziewczynek w tradycyjnych strojach, z włosami zaplecionymi w warkocze, co totalnie mnie urzekało. Wiele kobiet nosiło spódnice z czarnego futra albo z czegoś co przynajmniej wyglądało jak futro. 

Templo de Santo Domingo


Jikama (taki owoc czy też warzywo, dalej nie wiem) w kolorowym cukrze


Catedral


Creepy


Kiedy Alex zobaczył drogę na wzgórze San Cristóbal, zaczął kląć pod nosem i nie tylko pod nosem, ale dał radę i o lasce, a moja noga na razie się specjalnie nie odzywała. A na górze poza kościółkiem i klęczącymi w nim ludźmi czekał nas festyn, który wydawał się dopiero rozkręcać. Nie dowiedzieliśmy się niestety, o co chodziło, ale musiałam to uwiecznić ten folklor, co możecie podziwiać na filmiku poniżej. Droga z góry okazała się oczywiście łatwiejsza, ale cały ten spacer tak nas zmęczył, że do hostelu wracaliśmy taksówką. 
Wyłania się Cerro de San Cristóbal

Się wyłoniło

Polka w środowisku naturalnym - to już nie dżungla, to LAS!






Dzień 4

         Dzień wcześniej wykupiliśmy wycieczkę do Cañon del Sumidero (255 peso na łebka, ok. 70 zł). Na tablicy informacyjnej było napisane „Salida/Departure 9:00/9:15”, w związku z czym myślałam, że godzina 9:00 to dla Meksykanów, a 9:15 to formalny czas odjazdu. Niestety kiedy zeszliśmy na śniadanie w okolicach 9:08 (oczywiście za późno wstaliśmy), przyszedł pan kierowca i powiedział, że już wyjeżdżamy. Czy ciągle musi się powtarzać ten sam schemat…? Porwałam więc z bufetu banana i dwa tosty posmarowane dżemem i pognaliśmy do busa. Gdy wchodziłam do niego z w połowie zjedzonym bananem, pan kierowca dodatkowo poinformował mnie, że w busie nie można jeść, przytaknęłam mu ochoczo „sí, sí, sí”, po czym po kryjomu i tak dokończyłam banana. Fuck the system, yeah.
         Do kanionu jechaliśmy chyba ok. godzinę, a następnie zostaliśmy zapakowani w twarzowe kapoki i wsiedliśmy do czekającej na nas łódki. Gnaliśmy pomiędzy coraz bardziej wzrastającymi nad naszymi głowami zboczami chwilami zatrzymując silnik, żeby przyjrzeć się ciekawszym miejscom, miejscowej faunie i florze, w tym dziko żyjącym krokodylom czy też figurce Matki Boskiej w skale. 










Nie powiem, ładnie tam było, ale nie zrodził się we mnie większy zachwyt, to chyba nie mój rodzaj miejsca. Wolę ogromną taflę jeziora albo burzliwą wodę rzeki czy wodospadu. Ale krokodyle były fajne. Wiatr porwał mi kapelusz, na szczęście nie do wody, tylko na dno łódki, ale zdążyłam wydać z siebie niezły pisk i Alex zaczął się zastanawiać, dlaczego kobiety reagują takim samym piskiem na stratę kapelusza, jak i na mord i jak ma to niby rozróżniać. W sumie to nie wiem, geny czy coś. I to raczej nie jest po to, żeby to rozróżniać, ma po prostu informować „źle się dzieje” i przyzywać mężczyznę na pomoc. Czy coś. Po wypłynięciu z kanionu czekało na nas tzw. pływające „oxxo” (najpopularniejszy tutaj sklep), czyli łódka sprzedająca przekąski i napoje. Interes kwitnie wszędzie, a na środku jeziora nie mieli konkurencji. 


         Po ok. 2 godzinach wróciliśmy do przystani i bus zabrał nas w drogę powrotną z 40-minutowym przystankiem w Chiapa de Corzo, gdzie porobiliśmy trochę zdjęć. 





         Po powrocie do San Cristóbal oczywiście umieraliśmy z głodu, więc postanowiliśmy iść do restauracji libańskiej, jako że Alex ma libańskie korzenie. Wreszcie był normalny wybór dla wegetarian, zamówiłam humus ostro przyprawiony czosnkiem. Tak swoją drogą, to niezły procent wydatków w czasie podróży poszedł nam na jedzenie. No cóż, normalni backpackersi kupują chleb, ser i jogurt, a nie szlajają się codziennie po restauracjach jak jakieś burżuje… Po obiedzie Alex chciał koniecznie spróbować tamtejszej kawy, więc poszliśmy do kawiarni Carajillo Cafe. Przy okazji zrobiliśmy podsumowanie podróży i wydatków, wypadło trochę kiepsko, chociaż ja w sumie taki budżet sobie zakładałam. Tego wieczoru mieliśmy wsiąść w nocny autobus do Villahermosa, spędzić w niej cały kolejny dzień i wylecieć do Monterrey następnego dnia rano. Tylko że… 



Kupujemy kawę z Chiapas.
         Gdy kupowaliśmy bilety powrotne na samolot, zostało ostatnie wolne miejsce, więc Alex kupił je dla mnie i liczył, że potem zwolni się też miejsce dla niego i je wykupi. Nie zwolniło się. Miał więc do wyboru wracać do Monterrey albo dzień wcześniej, czyli nazajutrz, albo dzień później niż ja. Wybrał to pierwsze ze względu na czekające na niego obowiązki. Wciąż mieliśmy jechać do Villahermosa razem, tylko że potem miałam go z rana odstawić na lotnisko i zostać tam na cały dzień sama, niewyspana i zła. A w Villahermosa nie ma za wiele do zobaczenia. Pobiłam się trochę z myślami, ale po jakimś czasie już wiedziałam, co muszę zrobić. W pewnym momencie trzeba przestać gonić za innymi do ostatniej chwili, tylko zrobić to, co jest najlepsze dla ciebie, choć w danym momencie się temu sprzeciwiasz. A dla mnie najlepsze było zostać w uroczym San Cristobal, wyspać się, pozwiedzać to, co jeszcze chciałam pozwiedzać i pojechać do Villahermosa wieczorem. Tak było najlepiej i w głębi to wiedziałam.
         Z kawiarni poszliśmy kupić bilety na autobus do Villahermosa z przesiadką w Tuxtla Gutierrez (ok. 300 peso, zdzierstwo, ale autobusy są tu drogie, zwłaszcza pierwszej klasy). Alex na ten sam dzień, ja na następny. Potem pooglądaliśmy jeszcze trochę pamiątek, kupiliśmy magnesy i pocztówki i powoli zaczęliśmy iść w stronę dworca. Nieźle pobłądziliśmy dzięki foursquare, zatoczyliśmy koło i w rezultacie musieliśmy wziąć taksówkę, która dowiozła nas na miejsce 5 minut przed odjazdem autobusu. Pożegnaliśmy się, wyszłam z dworca i wsiadłam do taksówki, która zabrała mnie do hostelu, do którego dzisiaj rano myślałam, że już nie wrócę, a na pewno nie sama.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz