niedziela, 28 lipca 2013

Chiapas - jeszcze stamtąd nie wróciłam (cz.1)


         Spoglądam znów wstecz i znów stwierdzam, że ostatnio moje marzenia spełniają się coraz częściej, w coraz większej ilości i coraz szybciej. W przeciągu ostatniego roku, a w ciągu ostatnich dni już w ogóle jak szalone. Te starsze i te całkiem nowe. Myślę o czymś i za jakiś czas to mam. Czasem trzeba się postarać, choć i tak wszystko ci sprzyja i nie stawia przeszkód na drodze, a czasem nie trzeba robić prawie nic. Rzeczywistość chyba faktycznie nabiera zupełnie nowej jakości… Gdybym tylko potrafiła być bardziej tu i teraz i rozkoszować się w pełni chwilą, w której te marzenia się spełniają. Gdybym potem potrafiła zaakceptować, że ich czas już minął i żyć dalej tym, co mam. Gdybym tak mogła w kółko nie popełniać tych samych błędów. Gdybym tak mogła być najlepsza, jaka mogę być, i dawać to innym tu i teraz nie czekając na lepszą okazję.




Wszystkie osoby, z którymi rozmawiałam i które były już w Chiapas, mówiły mi, że jest tam pięknie i będzie mi się podobać. Podchodziłam do tego z lekkim dystansem, bo niby skąd ta pewność, że będzie mi się podobać to, co innym, a poza tym nie chciałam mieć za dużych oczekiwań, ale mieli absolutną rację. Chiapas ma prawie wszystko, co chciałam zobaczyć w Meksyku. Majańskie ruiny, rdzenną ludność, piękną i bujną przyrodę, rękodzieło urzekające kolorami. Mam nadzieję, że tam wrócę, choć tak naprawdę myślami wciąż tam jestem.



Dzień 0

         Do samolotu zostało kilka godzin, a mój towarzysz podróży nie odpisuje, nie daje znaku życia, nie odpowiedział mi, co robimy z noclegiem, a mamy zagwarantowany tylko na pierwszą noc, obiecał że posprawdza połączenia między miastami, godziny i ceny autobusów i wszystko mi opisze, ale wytrwale milczy. Uparcie twierdzi, że chce jechać, tylko że od przynajmniej tygodnia czuję się, jakby to tylko ja planowała wszystko w związku z naszą wyprawą. Praktycznie mi się już jej przez to odechciało, pakuję się, ale nie czuję radości. Czuję, że wolałabym wrócić do Polski, bo przytłacza mnie już ta tutejsza mentalność. I nagle cud, dzwoni, jakieś cztery godziny przed wyjazdem na lotnisko. Dodzwonił się do jakichś cabañas w Palenque, mają wolne miejsca, poza tym sprawdził autobusy i jeszcze kilka innych rzeczy, a zaraz zadzwoni i zapyta, ile kosztują taksówki na lotnisko i da mi znać. Jak już się w końcu zabierze do roboty, to wszystko, szybko i konkretnie. Tylko czemu trzeba tyle czekać..? Meksyk… Ale to już nieważne, mój humor odzyskany, pakuję się jak na skrzydłach, żegnam ze wszystkimi, wsiadam w taksówkę, jadę po Alexa, a potem już razem na lotnisko. Samolot linii Vivaaerobus zabiera nas do Villahermosa w stanie Tabasco (sąsiadującym z Chiapas), gdzie po dwóch godzinach odbiera nas znajomy Julio (pozdrowienia ; )), u którego będziemy nocować. W Monterrey jest gorąco, owszem, ale tu do tego jest PARNO. Julio mówi, że Tabasco i Chiapas są jak Monterrey plus woda ;). Siedzimy i gadamy do późna, po czym uzgadniamy, że następnego dnia wyjedziemy do Palenque autobusem o dziewiątej.

Dzień 1

         Wstajemy jakąś godzinę później niż planowane, więc wybieramy się na autobus na godzinę dziesiątą, na który spóźniamy się kilka minut i jedziemy dopiero o jedenastej. Docieramy do Palenque gdzieś po trzynastej i jest już trochę późno na wybranie się do ruin, poza tym jesteśmy głodni. Idziemy więc na obiad, wykupujemy na następny dzień tour ruiny Palenque – wodospad Misol-Ha – kaskady Agua Azul – dojazd do San Cristobal de Las Casas za 400 peso (ok.110 zł), a na dzisiaj postanawiamy po pierwsze znaleźć nocleg, a potem wybrać się na nocny tour w ekoparku Aluxes. 
Palenque - miasto. Moi pierwsi Majowie!

Najpierw zabieramy się colectivo (busik, który zbiera ludzi po drodze) do owego parku, żeby kupić bilety (280 peso na łebka, czyli ok. 80 zł), a potem postanawiamy przejść się pieszo do El Panchán, gdzie będziemy szukać noclegu, bo powiedzieli nam, że to tylko kilometr od Aluxes. El Panchán to kawałek dżungli z różnymi cabañas (takie chatki) do wynajęcia. Kilometr to to na pewno nie był, a już na pewno nie dla kogoś, kto chodzi o lasce, bo rozwalił sobie nogę miesiąc wcześniej (Alex) i też raczej nie dla kogoś, kto ma ciągle odzywający się problem z łąkotką (ja). I tak żeśmy se kuśtykali, Dr House i Paloma. 
Zagubieni gdzieś między Aluxes a El Panchán

Nareszcie!

Dokuśtykaliśmy nieźle zmęczeni, ale na szczęście znalazła się dla nas wolna cabaña za 150 peso na głowę. W prawdziwej dżungli! Dzikie rośliny, dzikie odgłosy, no i ta wilgoć przesiąkająca wszystko na wskroś, ubranie, skórę, ściany. Po tym wątpliwie przyjemnym spacerze na nocny tour w Aluxes wybraliśmy się taksówką. Tour rozpoczął się, gdy już się całkiem ściemniło i najpierw pan przewodnik wytłumaczył nam, że nazwa parku Aluxes oznacza leśne skrzaty (liczba pojedyncza alux), które według majańskich wierzeń stoją na straży przyrody. Następnie z latarkami wyruszyliśmy na spotkanie różnym mniej i bardziej dzikim zwierzętom, uważając na spore i gryzące (o czym sama miałam okazję się przekonać) mrówki prowadzące nocny tryb życia. Widzieliśmy jaguary, pumę, krokodyle (głównie dziesiątki par oczu świecące nad brzegiem ciemnego jeziora, creepy), małpy, tukany, papugi, węże, iguany, tapira, żółwie, flamingi i już sama nie pamiętam co. 





To jest alux. To nad jego głową to oczywiście WĄŻ.


Jedną z największych atrakcji było karmienie manatów. Okazało się, że mamy dużo wspólnego, bo odżywiają się podobnie jak ja w AMMACu – cukinią, marchewką i ziemniakami. Poza tym były kochane – trzeba było pięć razy zamachać ręką z warzywem w wodzie i czekać aż jakiś manat podpłynie i delikatnie zabierze od ciebie jedzenie. Nie mają zębów, więc nie gryzą, dawały się też trochę pogłaskać. Było tak ciemno, że z karmienia nie mam żadnych zdjęć, ale za to zostałam uwieczniona później z małym krokodylkiem popędzając Alexa, żeby szybciej robił zdjęcie, bo krokodyl coś za bardzo kręci głową.




         Po powrocie do El Panchán poszliśmy na kolację do restauracji z kuchnią... włosko-meksykańską słuchając muzyki na żywo i oglądając pokazy tańca z ogniem w strojach majańskich. Prawdziwa dzika dżungla ;). Jeśli kiedykolwiek będziecie zwiedzać Palenque, to polecam nocleg właśnie w El Panchán (można dojechać colectivo za 20 peso), a nie w mieście.

To się jakoś po hiszpańsku nazywało, ale nie pamiętam jak. Bądź co bądź był to alkohol przypalany w szklance.

Fusion cuisine.



 
c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz