piątek, 26 lipca 2013

O mentalności słów kilka


             Co się da, to na ostatnią chwilę, a i wtedy bez pośpiechu. W poniedziałek przyjechała do nas nowa wolontariuszka, więc w środę zaczęli przygotowywać jej pokój. W środę PO, nie PRZED, dla jasności. Przez dwa dni spała na sofie i nie mogła się rozpakować. Nie zdają sobie sprawy, jak to jest przyjechać pierwszy raz do obcego kraju, nic nie ogarniać, być zmęczonym i po prostu chcieć dostać kawałek własnej przestrzeni, żeby odetchnąć. O wszystkie inne rzeczy (żeby coś naprawili, kupili itp.) zazwyczaj trzeba prosić dwa albo trzy razy, bo za pierwszym zapomną albo oleją. O planach, zmianach w planach itd. informują cię na chwilę przed albo w ogóle, bo uznają, że ktoś inny ci powie albo się domyślisz. Tak np. pojechałam po odebranie żywności do supermarketu bez dowodu tożsamości, ale na szczęście mnie wpuścili. Raz wstałyśmy rano, zebrałyśmy się, już wychodziłyśmy spóźnione do pracy, kiedy powiedzieli nam, że w biurze dalej nie naprawili internetu (od 3 dni; tak szczerze to nie widziałam, żeby ktoś się spieszył z tą naprawą) i że mamy zostać. Tylko że wiedzieli już to przynajmniej od godziny, więc nie wiem, czemu nie powiedzieli wcześniej, normalnie byłybyśmy już w drodze. Albo wstajesz rano i dowiadujesz się, że zaraz jedziemy odebrać nowych wolontariuszy z lotniska. To akurat spoko, przynajmniej jakaś odmiana. Niektóre niespodzianki są fajne, owszem, ale nie zawsze i nie wszystkie. Trzeba być gotowym na wszystko i o każdej porze. Tak jest oczywiście w mojej organizacji, nie chcę mówić, że w całym kraju, podejrzewam, że np. korporacje są bardziej ogarnięte, bo tam czas to pieniądz.
Czasem zaczyna się planować rzeczy z dużym wyprzedzeniem, ale zazwyczaj jest to słomiany zapał, a potem i tak wszystko się rozpieprza i jest robione w ostatnim momencie. Zaczęłam pracę koordynatorki Saturday School w połowie maja i dowiedziałam się, że wszystko mamy zaplanować i mieć gotowe na długo przed początkiem roku szkolnego, żeby potem od sierpnia iść i uczyć. Moja zwierzchniczka poprosiła mnie w maju o napisanie 20 planów zajęć na kolejny semestr. W czerwcu, w momencie gdy miałam chyba 3, powiedziała, że za tydzień mamy mieć spotkanie z wolontariuszami, którzy będą dla nas uczyć i żebym miała wtedy gotowe już wszystkie. Powiedziałam, że nie napiszę 17 planów w tydzień, więc stanęło na 10. Ostatecznie napisałam chyba 8, a spotkanie zostało przesunięte o dobry tydzień czy dwa, a gdy już się odbyło, spotkaliśmy się tylko z jedną dziewczyną. Szkołę, gdzie mamy uczyć od następnego semestru, znaleźliśmy już ponad miesiąc temu i po grzebaniu się przez dwa tygodnie w końcu poszliśmy z ofertą programu do pani dyrektor. Miesiąc później, czyli dwa dni temu, odpowiedziała ostatecznie, że nie są zainteresowani. O czym moja zwierzchniczka poinformowała mnie dzień później i to tylko dlatego, że sama zapytałam. Gdyby nie to, pewnie dalej bym nie wiedziała, ale co mnie to obchodzi, przecież jestem tylko koordynatorką całego programu. Tak więc zaczynamy zajęcia za miesiąc, ale nie wiemy gdzie i myślę, że dowiemy się w ostatnim momencie albo w ogóle trzeba będzie przesunąć początek zajęć. Mistrzowie planowania z wyprzedzeniem, oklaski.
                Poza pracą podejście do czasu i planów też jest raczej luźne... To, że jeśli impreza ma zacząć się o 20, to zaczyna się o 21, jest normą, ale nawet aiesecowe comiesięczne spotkanie umówione na 15, zaczęlo się o 16, bo od 15:45 spokojniutko zaczęli się schodzić ludzie. Czasem mamy coś zrobic, gdzieś iść, ale stoimy i czekamy i jestem jedyną osobą, która pyta, na co właściwie. I wtedy czasem okazuje się, że nie wszyscy wiedzą, tylko ich to nie zainteresowało. Robienie planów na niedzielę najlepiej zaczynać w niedzielę, no, najwcześniej w sobotę, ale ostrożnie, żeby nikogo nie spłoszyć swoją nadgorliwością.
                Najbardziej skrajnym przypadkiem było, gdy umówiłam się ze znajomym na planowanie naszej wycieczki. Przejechałam 45 minut autobusem i metrem do kawiarni, gdzie go nie zastałam. Zadzwoniłam do niego, on się zdziwił i powiedział, że wysłał mi wiadomość na facebooku, że jeszcze nie wrócił do Monterrey, bo nie było lotów. Ok, nie doszło, nie wiem czemu, nie jego wina. Umówiliśmy się na następny dzień, ta sama godzina, to samo miejsce. Znowu przejechałam 45 minut autobusem i metrem, weszłam do kawiarni, a jego nie było. Dzwonię, nie odbiera. Dzwonię do jego przyjaciółki, pytam, czy z nim jest i że błagam, żeby mi powiedziała, że zaraz będą. „Jak to, to nic ci nie powiedział? Czekaj, dam ci go”. Już się zaczęłam lekko gotować, ale to był dopiero początek. Zapytał, czy nie mogę przyjechać do domu jego przyjaciółki, do DZIELNICY, Z KTÓREJ WŁAŚNIE PRZYJECHAŁAM, bo będą robić grilla. I że wcześniej do mnie dzwonił, żeby mi to powiedzieć, ale nie odbierałam (nie widziałam połączenia przez problem z jego siecią). A potem zapomniał. I tak tam stałam jak głupia. Cóż, przeprosił, zapłacił mi za taksówkę do miejsca docelowego, a ja jadąc nią nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać z tego wszystkiego.
                Nad chodnikiem, gdzie codziennie przechodzę, od kilku dni zwisa przerwany kabel, na tyle nisko, że można go zaczepić głową. Tzn. ja mogę, przeciętny Meksykanin nie, więc może uznali, że dla większości ludzi nie stanowi to niebezpieczeństwa i można jeszcze trochę poczekać z naprawą.
Oczywiście tak nie jest cały czas, nie ze wszystkimi i nie we wszystkich sprawach. Nie, nie, nie. Życie się toczy, plany są realizowane, z niektórymi nawet szybko i sprawnie. Ale to, co opisałam, zdarza się na tyle często, że po kilku tygodniach masz dość. Najgorsze jest to, że to wpływa na moje nastawienie. Po pewnym czasie udręk przyjęłam stanowisko, że jak nikomu nie zależy, to ja też się nie będę przejmować, szkoda moich nerwów i poświęceń. Jak oni się nie spieszą, to ja też nie będę. Obudziłam się dzisiaj totalnie niewyspania po imprezie i stwierdziłam, że pie*****. Przyjechałam do pracy godzinę później, sprawdziłam facebooka, a teraz siedzę i piszę tego posta. I tak nie mam co robić. Nie, wcale mi się to specjalnie nie podoba. Nie czuję, że to zrelaksowanie, raczej tumiwisizm i degrengolada. Mam nadzieję, że jak już się zacznie ta szkoła, to coś zacznie się dziać i będzie lepiej. Przecież nie mogę taka wrócić do Polski, bo mnie nigdzie nie zatrudnią. Zapomnę wysłać CV, spóźnię się na rozmowę o pracę 40 minut, nieprzygotowana i z podejściem „co ma być, to będzie”.

Ja za to dopełniłam powinności polskiej mentalności i napisałam długaśnego posta z prawie samym narzekaniem przyprawionym ironią, ach, już mi lepiej i bardziej swojsko, tutaj tego nie ma ; ).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz