poniedziałek, 29 lipca 2013

Chiapas - cofnąć czas i zacząć jeszcze raz (cz.2)


Dzień 2

         Dzień wcześniej wykupiliśmy całodzienny tour, który miał zacząć się o 8 rano. Wstaliśmy za późno, nie zdążyliśmy zjeść żadnego śniadania i o 8:03 stanęliśmy przy drodze, skąd bus miał zabrać nas do ruin Palenque. Nikt nie czekał, a jako że jesteśmy w Meksyku, to ciężko było oczekiwać, że już odjechali. Alex dzwonił do firmy, która miała nas zabrać ze dwa czy trzy razy i w końcu o 8:30 zjawił się bus. Mogliśmy w tym czasie zjeść śniadanie i mieć trochę lepsze humory, a tak musieliśmy się posilić przed wejściem do ruin (ceny żywności oczywiście lekko zabójcze), co uwieczniłam na poniższym filmiku.

W rezultacie z ok. 3,5 godzin na zwiedzanie Palenque zostały nam jakieś 2,5, bo o 12 mieliśmy odjazd do wodospadu Misol-Ha.
         W końcu weszliśmy na teren ruin. Długo wyczekiwana chwila miała zaraz nadejść. Wspięliśmy się po schodach i za chwilę wśród drzew zaczęły być widoczne jasnoszare kamienie... Patrzyłam jak urzeczona, jak moim oczom ukazuje się to, co wcześniej widziałam tylko na zdjęciach. I było dokładnie takie jak na zdjęciach. Piękne, skontrastowane z soczystą zielenią dżungli. Wspinałam się na co się dało wyobrażając sobie, jak to miasto musiało wyglądać w czasach swojej świetności (piramidy były pomalowane na czerwono) i pełne Majów. Do tego do zwiedzania udostępnione jest tylko 5%, więc całość była ogromna. Niestety najważniejszą piramidę, czyli Templo de Las Inscripciones przykryli jakimś niebieskim brezentem, ale reszta była gotowa na obfotografywanie. Gdyby jeszcze na zdjęciach dało się wszystko oddać ; ). 










                                       

Jacyś 8-10-letni chłopcy chodzili i sprzedawali wisiorki z majańskimi oznaczeniami miesięcy. Jeden z nich sprzedał mi jeden wisiorek za 10 peso (3 zł), po czym okazało się, że tyle kosztują trzy sztuki, ale jakoś tak zapomniał mi powiedzieć. Poza tym upewniałam się trzy razy, że kupiłam te miesiące, co chciałam. Ech, małe cwaniaki. Później kupiliśmy też zakładki z ręcznie malowanej skóry w śmiesznej cenie 10 peso.
Na muzeum niestety nie starczyło już czasu, ale w zasadzie aż tak mi nie zależało po tym jak okazało się, że grobowa płyta Pakala, która tam się znajduje, to kopia, a oryginał jest w jego grobie, do którego nie ma wstępu. Jak tak, to spadajcie.
Nie spieszyliśmy się specjalnie na umówioną dwunastą, skoro firma zabrała nas do ruin pół godziny później. Jednakże gdy tylko dotarliśmy do parkingu, już nas szukał rozgorączkowany pan kierowca (inny niż wcześniej) i prosił, żeby być na czas, bo mamy rozpiskę godzinową.
Pojechaliśmy do wodospadu Misol-Ha. Ja po drodze zdążyłam się źle poczuć – przez niewyspanie, kiepskie śniadanie, upał, słońce, jazdę na zakrętach i orzeszki, które zjadłam w Palenque – wszystko po trochu. Na szczęście przechadzka pod wodospadem i chłodna wodna bryza mnie trochę orzeźwiły. Wspaniale było patrzeć na wodę spadającą z taką siłą : ). 





W Misol-Ha spędziliśmy tylko 40 minut, po czym pojechaliśmy do kaskad Agua Azul. Po drodze pan kierowca powiedział, że w Agua Azul będziemy mieć na zwiedzanie 2 godziny po czym zabierze nas z powrotem do Palenque. Halo, halo, ale myśmy kupili tour z dowozem do San Cristóbal de Las Casas, ponad 200 km dalej. Okazało się, że firma nie powiedziała tego kierowcy, a jako że wszystkie pozostałe osoby miały powrót do Palenque, musiał zorganizować nam coś innego, ale jeszcze nie było jasne co. Alex już zdążył go znienawidzić i zrobiło się ogólnie trochę średnio.Owej firmy nie polecamy ;P.
W Agua Azul najpierw poszliśmy na obiad. Ja dalej czułam się kiepskawo i miałam ściśnięty żołądek, więc zamówiłam tylko kanapkę, z której dałam radę zjeść pół, a resztę zostawiłam na potem. W barze grało radio, w którym jakaś dziewczyna cały czas coś krzyczała, chodziło o jakąś petycję. Poprosiliśmy o wyłączenie, bo nie dało się tego słuchać.
Ok, czas iść nad tę wodę! Jest faktycznie ładnie, tylko jakoś tak średnio niebiesko (Agua Azul znaczy „niebieska woda”), ale to zapewne przez częste o tej porze roku deszcze. Nie da się ukryć, że na zdjęciach w internecie wyglądało ładniej. Przeprawiliśmy się tratwą, czy jak to nazwać, na drugą stronę, trochę pomokliśmy i porobiliśmy zdjęcia oraz filmiki.






No i nadszedł czas wyjazdu. Ledwo zdążyłam pójść do toalety, bo pan kierowca znowu był nadgorliwy i już prawie ruszał. Okazało się, że odstawi nas na autobus, który zabierze nas do San Cristóbal. Po drodze zrobiłam filmik, jest niezbyt fascynujący, ale gdyby ktoś chciał wiedzieć, jak wygląda meksykańska droga, to proszę:

Zrozumiałam, że do autobusu mieliśmy jechać 10 minut, a jechaliśmy 40. Okazało się, że przy okazji wydłużyło to naszą podróż do San Cristóbal z trzech godzin do czterech.
Podróż była długa, męcząca i w kiepskich nastrojach. Ja dalej średnio się czułam, miałam nadzieję, że nie zwymiotuję i jedyne, co chciałam, to spać i obudzić się, jak już dojedziemy. Myślałam, że po drodze poszukamy przez internet jakiegoś noclegu albo podzwonimy do hosteli, które miałam w przewodniku, ale cały czas nie było zasięgu, jeszcze sprzed Misol-Ha. In the middle of nowhere.
Dojechaliśmy do San Cristóbal ok. 22:30 nie mając noclegu. W lipcowy piątkowy wieczór, czyli ogólnie kiepskie widoki na wolne miejsca. Pierwsze wrażenie, gdy wysiedliśmy z autobusu – ZIMNO, cholernie zimno! Wcześniej cały czas było gorąco i wilgotno, więc miałam na sobie szorty, a teraz oddałabym królestwo za długie spodnie. Cóż, San Cristóbal de Las Casas jest położone na wysokości ponad 2000 m n.p.m. (właśnie to sprawdziłam i sama się zdziwiłam). Wpakowaliśmy się do taksówki i poprosiliśmy o zawiezienie do centrum i pomoc w szukaniu noclegu. Zatrzymaliśmy się przy kilku hotelach, ale wszędzie nie było już miejsc. Alex miał jeszcze 5% doładowania w komórce i szukał czegoś przez internet. W końcu zadzwonił do Rossco Backpackers Hostel i okazało się, że mają miejsca w dormitoriach. Nie było więc co się zastanawiać, pojechaliśmy tam się zameldować. Okazało się całkiem przyjemnie, dostaliśmy pokój 14-osobowy, ale z łazienką. 165 peso, czyli ok. 45 zł za noc, ze śniadaniem. Poszliśmy jeszcze coś zjeść do jakiegoś jednego z ostatnich czynnych barów. Stolik miał ceratę z motywem bożonarodzeniowym, zresztą często napotykam tu ten motyw w różnych miejscach ;P. Zamówiłam quesadillę i Alex śmiał się, że jem ją nożem i widelcem, a nie po bożemu, czyli rękami, ale, hej, była duża i wszystko się z niej wysypywało! ;P. Jakoś już lepiej było wreszcie dojechać, mieć dach nad głową i po raz pierwszy od początku wyprawy móc się wyspać, bo rano nie czekał nas żaden poranny wyjazd, tylko spokojne zwiedzanie.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz